Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wtem przerwał sternik naszą rozmowę. Przystąpił do nas i zapytał:
— Gdzie będziesz spał, effendi?
— Ułożę się do snu w tachta-perde[1].
— Nie można.
— Dlaczego?
— Bo tam schowane są pieniądze.
— Dasz nam więc kobierce; otulimy się niemi i będziemy spali tu na pokładzie.
— Dam ci je, zihdi. Co zrobisz, gdy wrogowie zbliżą się do statku?
— Jacy wrogowie?
Zbójcy?
— Czy są tu zbójcy.
— W pobliżu są siedliska Dżeheinów. Słyną oni w całej okolicy jako największe chirziclery[2], i żaden człowiek, ani statek nie jest przed nimi bezpieczny.
— Sądzę, że wasz pan, wergi-baszi Muhrad Ibrahim, jest dzielnym, walecznym mężem, i nie boi się nikogo, ani zbójcy, ani nawet Dżeheina.
— To prawda; ale cóż on, cóż my wszyscy poradzimy wobec Abu-Zeifa, zwanego „ojcem szabli“, bardziej niebezpiecznego i straszniejszego od lwa w górach lub rekina w morzu?
— Abu-Zeif? Nie znam go; nie słyszałem jeszcze nic o nim.
— Boś cudzoziemiec. W tej porze Dżeheini przewożą swe bydło dla paszy na obie wyspy Libnah i pędzą je także na Dżebel Hassan; potem zostawiają je tu pod strażą kilku ludzi. Reszta szczepu zaś wybiera się na zbójeckie i złodziejskie wyprawy. Napadają na statki, i bądź zagarniają wszystko, co w nich znajdą, bądź wymuszają wielki okup. Abu-Zeif jest ich naczelnikiem.
— A co czyni rząd przeciw temu?
— Jaki rząd?
— Czyż nie jesteście w gielgieda padyszahnin?
— Władza rządu nie sięga do Dżeheinów. Są to wolni Arabowie, którymi opiekuje się wielki szeryf Mekki.

— Więc sami sobie pomóżcie. Pochwyćcie zbójców!

  1. Komórka.
  2. Rzezimieszki.