— Effendi, mówisz, jak Frankiz, który tego nie rozumie. Któż mógłby chwycić i zabić Abu-Zeifa?
— Przecież on jest tylko człowiekiem.
— Ale on ma pomoc szajtana[1]. Abu-Zeif może się zrobić niewidzialnym, latać po powietrzu i po morzu, nie zrani go ani szabla, ani nóż, ani kula; jego szabla zaś jest faldżymisz[2], bo przerzyna wszystkie drzwi i mury i przecina jednem uderzeniem życie stu lub więcej wrogów.
— Chciałbym go widzieć!
— O biada! pozbądź się tej chęci, effendi! Djabeł powie mu, że chcesz go widzieć, a wówczas bądź pewny, że przyjdzie. Idę, by ci przynieść kobierce; położysz się, ale wprzód pomódl się do twego Boga, aby cię ustrzegł od wszelkich niebezpieczeństw, które ci grożą.
— Dziękuję za radę, ale ja i tak zwykłem modlić się codziennie przed spaniem.
Przyniósł nam kobierce; otuliliśmy się niemi, a potem zasnęliśmy głębokim snem, bo byliśmy bardzo strudzeni uciążliwą jazdą. Przez całą noc kilku majtków czuwało bądź na lądzie przy śpiących towarzyszach, bądź strzegło pieniędzy, znajdujących się na pokładzie statku. Podniesiono kotwicę, odwiązano liny, rozpięto żagle i sambuk ruszył w dalszą drogę. Jechaliśmy tak niespełna godzinę, gdy ukazała się przed nami łódź, zmierzająca w tym samym kierunku, co i my. Zbliżywszy się do niej, ujrzeliśmy w niej dwóch mężczyzn i dwie kobiety, spowite w gęste zasłony.
Łódź stanęła, a ci dwaj mężczyźni dali znak, że chcą przemówić do sambuku. Statek nasz zwolnił biegu, a jeden z nich zawołał ku nam:
— Sambuk, dokąd?
— Do Tor.
— I my także. Weźmiecie?
— A zapłacicie?
— Chętnie.
— To wejdźcie na pokład.
Statek zatrzymał się, te cztery osoby weszły na pokład, ich łódź przywiązano do liny. Za chwilę statek ruszył dalej.