Przez pustynię/Część I/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez pustynię
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Pochodzenie Opowiadania podróżnicze. Tom I
Wydawca Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1938
Druk Druk. „Concordia“ Sp. Akc., Poznań
Miejsce wyd. Poznań, Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durch die Wüste
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VI.
NA WOLNOŚCI.

Tak minęły trzy dni. Troska o chorego Halefa dolegała mi więcej, niż obawa o siebie samego. Ale wszelkie usiłowania, by się do niego dostać, były daremne, znajdował się pod pokładem tak samo jak ja, a wszelkie starania, by się z nim porozumieć za plecami mego strażnika, mogły nam obydwom bardzo zaszkodzić.
Barka przebyła szybko i szczęśliwie długą drogę. Obecnie znajdowaliśmy się w okolicy między Dżebel Eyub a Dżebel Kelaya; stąd aż po samą Dżiddę wybrzeże obniża się i przechodzi w równinę. Zmierzch zapadał. Na północnej stronię nieba zawisł — rzecz tu niezwykła — mały, wiotki obłoczek. Abu-Zeif śledził go z wielkim niepokojem. Nastała noc, musiałem zejść z pokładu. W komórce było powietrze tak parne, że oddychałem z trudem. Duszność wzrastała coraz bardziej. Nie mogłem zasnąć, mimo że było już po północy. Wtem usłyszałem zdala ponury szum, grzmot i łoskot, który z szybkością burzy ogarnął nasz statek. Czułem, że barka zanurzyła się przodem głęboko w fale, a potem podniosła się znowu i sunęła dalej ze zdwojoną szybkością, trzeszcząc we wszystkich spojeniach. Z nasady masztu wydobywał się groźny zgrzyt, a na pokładzie rozlegał się hałas biegającej na wszystkie strony załogi i słychać było naprzemian to żałosne zawodzenia, to krzyk trwogi, to modły żarliwe.
Wśród tego zamieszania brzmiał donośnie spokojny głos kapitana.
Teraz trzeba było wielkiego panowania nad sobą i zimnej krwi. Według moich obliczeń zbliżała się barka do wyżyny Rabbegh, zwanej po arabsku Rabr; stąd ciągnie się ławą ku południu szereg podwodnych skał, niebezpiecznych dla żeglugi. Tam, między wyspą Ghauat a Ras Hatiba, jeżą się skały z koralu; trudno się przez nie przewinąć nawet w pogodną, słoneczną porę, gdy morze spokojne. Żeglarze, zbliżając się do tego miejsca, zanoszą modły do nieba; w ich języku miejsce to nazywa się: Om-el-Hablein, czyli „miejsce obydwóch lin“; nazwa ta wskazuje na to, jakim sposobem za dawnych czasów chroniono tu statki przed rozbiciem.
Burza pędziła nas z przerażającą szybkością ku tym skałom. O zawinięciu do jakiejś przystani nie można było nawet pomyśleć. Powstałem z posłania. Wiedziałem, że gdyby barka wleciała na skałę, nie mógłbym się ratować, bo byłem zamknięty w komórce!
Wtem usłyszałem, mimo ryku żywiołów, jakiś szmer u mych drzwi. Przystąpiłem bliżej i nasłuchiwałem. Nie omyliłem się. Ktoś odsunął zapory i otworzył drzwi.
— Zihdi!
— Kto to?
— Hamdullillah! cześć Bogu, że wskazał mi drogę! Czy poznajesz głos swego wiernego Halefa?
— Halef? To niemożliwe! To nie on; Halef nie może chodzić.
— A to dlaczego?
— Bo jest ranny i ma złamaną nogę.
— Tak jest, zihdi, mam na ramieniu ranę od kuli; ale nogi nie złamałem.
— Więc Abu-Zeif skłamał.
— Nie, tylko ja go wprowadziłem w błąd... Musiałem to uczynić, aby pomóc memu dobremu zihdi. Leżałem obandażowany przez trzy dni pod pokładem, ale w nocy zdejmowałem bandaże z nogi i wychodziłem na zwiady.
— Poczciwy Halefie, nigdy ci tego nie zapomnę!
— Dowiedziałem się różnych rzeczy.
— Jakich?
— Abu-Zeif zawinie do przystani niedaleko Dżiddy, a potem uda się do Mekki; chce prosić Boga o oswobodzenie brata swego z niewoli. Kilku jego ludzi będzie mu towarzyszyło.
— Może nam się wówczas uda umknąć.
— Zobaczę. To stanie się jutro. Twoja broń jest w jego kajucie.
— Czy przyjdziesz jutro w nocy, jeśli dziś nie zginiemy?
— Przyjdę, zihdi.
— Ale pomnij na niebezpieczeństwo, Halefie!
— Dziś tak ciemno, że nikt nie mógł mnie widzieć, zresztą nie mają teraz czasu uważać na nas... Jutro Allah nam dopomoże.
— Czy boli cię rana?
— Nie.
— Co się stało z sambukiem? Byłem wtedy nieprzytomny, więc nie wiem nic.
— Zabrali wszystkie pieniądze do ody[1] kapitana i związali całą załogę. Nas obu wzięli z sobą w tym celu, abyś dopomógł Abu-Zeifowi do uwolnienia jego brata.
— I ty wiesz o tem?
— Podsłuchałem ich rozmowy.
— A skąd wzięła się ta barka owej nocy?
— Stała na kotwicy niedaleko sambuku za skałami i czekała na nas. Chajir ola, dobranoc, zihdi!
— Dobranoc!
Wyszedł, zamknął zasuwę i przystawił barykadę.
Podczas odwiedzin Halefa zapomniałem zupełnie o burzy, która, jak się nagle zjawiła, tak też nagle minęła. Morze było jeszcze wzburzone, barka chwiała się jeszcze gwałtownie, ale przypuszczałem, że pogoda nastała, a barce nie groziło już niebezpieczeństwo rozbicia. Zasnąłem.
Gdym się przebudził, stał okręt nieruchomo na kotwicy; drzwi były otwarte, a przed niemi stał Arab, który mnie pilnował.
— Czy chciałbyś pójść na pokład? — zapytał.
— Tak.
— Możesz tam zostać tylko do deghri[2].
Wszedłem na pokład; nic na nim nie świadczyło o przebytej burzy. Statek zarzucił był kotwicę w zatoce wąskiej, głęboko wrzynającej się w ląd. Ściągnięto żagle, ruchome maszty zniżono i w ten sposób ukryto tak dobrze statek w zatoce, że nie można go było dojrzeć ani od strony morza, ani od strony opustoszałego lądu.
Pozostałem aż do południa na pokładzie, ale nie zdołałem nic niezwykłego zauważyć. Po pewnym czasie kazał mnie Abu-Zeif przywołać do siebie do kajuty.Na ścianie wisiała moja broń. Widziałem także moje pudełko z patronami i kilka wielkich keczikizów[3], napełnionych zapewne prochem. W kącie kajuty stał otwarty sandyk[4], który Abu-Zeif zamknął pospiesznie, gdym wchodził; mimo to miałem dość czasu, by zauważyć, że w skrzyni były same ketczuwale[5], zawierające zapewne pieniądze, zrabowane na sambuku.
— Mam z tobą kilka słów do pomówienia — rzekł do mnie.
— Mów.
— Nie chcesz mi więc przyrzec, że nie umkniesz?
— Nie jestem kłamcą i dlatego zapewniam cię szczerze, że umknę, skoro się tylko nadarzy sposobność.
— Taka sposobność nigdy ci się nie nadarzy; a zmuszasz mnie tem do większej surowości względem ciebie. Opuszczam barkę na dwa dni. Przez ten czas nie wolno ci wyjść z komórki, będziesz tam leżał ze skrępowanemi rękami.
— To przykre.
— Tak; ale sam jesteś temu winien.
— Muszę się poddać.
— To możesz odejść. Pamiętaj, że kazałem cię zabić w chwili, gdy spróbujesz zerwać pęta. Gdybyś był prawowiernym, prosiłbym cię, abyś został moim przyjacielem. Jesteś giaurem... ale ja nie żywię ku tobie ani nienawiści, ani wzgardy. Przyrzeczeniu twemu ufałbym najzupełniej; skoro nie chcesz przyrzec, musisz ponieść skutki swego uporu. Zejdź teraz nadół!
Zaprowadzono mnie pod pokład i zamknięto. Było tam okropnie parno i gorąco. Nadomiar męczarni, jaką znosiłem z powodu parnego powietrza, strażnik mój, dając upust swej mściwości, nie przynosił mi ani jadła, ani wody. Jedyną nadzieję pokładałem w Halefie i czekałem go z niecierpliwością, jakiej rzadko podlegałem. Moje położenie było tem bardziej przykre, że naokoło mnie panowała ciemność nieprzenikniona. Słyszałem, jak odmawiano pokolei modlitwy El asr, potem El Mogreb i El aszia. Dużo, dużo czasu minęło po ostatniej modlitwie, a było już zapewne dawno po północy, gdy się nagle za drzwiami ozwał lekki szmer.
Wytężyłem słuch, ale nie usłyszałem już nic. Nie wolno mi było odezwać się i zapytać, kto tam jest za drzwiami. Zresztą mógł to być szczur.
Po chwili usłyszałem zbliżające się kroki; zdawało mi się też, że ktoś rozpościera na podłodze kobierzec. Cóż to było? Prawdopodobnie — pomyślałem — Arab posłał sobie, aby przenocować pod memi drzwiami.
Straciłem już wszelką nadzieję, bo gdyby Halef przybył, to — — ale, cóż to?... Drewniana zapora u drzwi odsuwała się powoli, cichutko.
Równocześnie prawie rozległ się głuchy stuk, jak gdyby ktoś chciał powstać z podłogi i znowu upadł — potem słyszałem krótki, zdławiony jęk, wreszcie ktoś szepnął za drzwiami:
— Zihdi, chodź; mam go!
Był to Halef.
— Kogo? — zapytałem.
— Twego strażnika.
— Nie mogę ci przyjść z pomocą, bo mam ręce związane.
— Czy jesteś przywiązany do ściany?
— Nie, mogę tam wyjść do ciebie.
— Wyjdź, drzwi są otwarte.
Gdym wyszedł z komórki, poczułem w ciemności, że Arab wił się w strasznych kurczach na podłodze. Halef wparł mu kolana w piersi i dusił go z całej siły.
— Dotknij się go u pasa, czy ma nóż przy sobie, zihdi!
— Ma; poczekaj!
Wyjąłem mu skrępowanemi rękami nóż z za pasa, ująłem rękojeść mocno w zęby i przeciąłem sobie pęta.
— Przeciąłeś, zihdi?
— Tak, teraz mam ręce wolne. Dzięki Bogu, że Arab jeszcze nie zginął.
— Zihdi, zasługuje na to.
— A jednak będzie żył! Zwiążemy go, zakneblujemy włożymy do mojej komórki.
— Będzie przez nos jęczał i zdradzi nas.
— Zdejmę mu chustkę z turbanu i owinę mu twarz. Nie ściskaj go tak, niech trochę odetchnie!... Tak teraz go zaknebluj — zwiąż mu pasem ręce i nogi — odejmij ręce od szyi i chwyć go za nogi dobrze, teraz dość! Zanieśmy go do komórki!
Doznałem głębokiej ulgi z chwilą, gdyśmy zasunęli drzwi za Arabem i stanęli u schodów, wiodących na pokład.
— A co teraz, zihdi? — zapytał mnie Halef.
— Jakżeż doszło do tego wszystkiego?
— Całkiem prostym sposobem. Wylazłem z mojej kryjówki i nasłuchiwałem.
— A gdyby cię zauważyli?
— Nie uważali na mnie, bo sądzili, że nie mogę się ruszyć. W tem usłyszałem, że „ojciec szabli“ poszedł z dwunastoma ludźmi do Dżiddy. Wziął dużo pieniędzy ze sobą, aby je dać wielkiemu szeryfowi w Mekce. Dowiedziałem się również, że Arab, co ma straż przy tobie, będzie spał u twych drzwi. On nienawidzi ciebie namiętnie i byłby cię już dawno zabił, gdyby się nie bał Abu-Zeifa. Chcąc się dostać do ciebie, musiałem go wyprzedzić i tak przekradłem się przez nikogo niedostrzeżony, cichaczem przez pokład. Tyś mnie na pustyni nauczył chodzić chyłkiem. W chwili, gdy stanąłem u drzwi, nadszedł Arab.
— Ah, więc tak to było! Słyszałem.
— Gdy się położył, chwyciłem go za gardło. Co dalej było, wiesz już, zihdi.
— Dziękuję ci, Halefie!... Co się dzieje tam nad nami?
— Wszystko w porządku. Gdym był na pokładzie, zaczęli właśnie palić afijon[6]. Pozwalają sobie na tę przyjemność, bo niema naczelnika.
— Weź broń Araba; lepsza jest od twojej, którą miałeś przedtem. Teraz chodźmy; ja idę naprzód.
W drodze na pokład chciało mi się śmiać na myśl, że Abu-Zeif przynosi wielkiemu szeryfowi w darze część tych pieniędzy, które mu dopiero co sam zrabował. Na pokładzie poczułem odrazu charakterystyczną woń opium. Arabowie leżeli bez ruchu; nie wiadomo było, czy są pogrążeni we śnie, czy oczekują zbliżającego się oszołomienia. Na szczęście nie natknęliśmy się na nikogo w drodze do kajuty. Chyłkiem, cichaczem dotarliśmy wreszcie do drzwi, które dzięki wschodniej niedbałości nie były zamknięte. Zawiasy nie skrzypiały, bo były ze skóry. Odchyliłem drzwi tylko tyle, aby się móc dostać do kajuty, a wszedłszy do środka, zamknąłem je. Czułem się w kajucie tak pewnym i swobodnym, jak u siebie w domu. Wszędzie naokoło widziałem swoją broń, a o pięć kroków od kajuty była krawędź pokładu, skąd łatwo było skoczyć na ląd.Miałem przy sobie zegarek, kompas i pieniądze.
— Co mam wziąć ze sobą? — zapytał Halef.
— Jeden z koców, co leżą tam w kącie. Są nam niezbędne; i ja jeden wezmę.
— Nic więcej?
— Nic.
— Wytropiłem, że tu jest moc pieniędzy.
— Pieniądze znajdują się tam w sandyku; zostawimy je, bo to nie nasza własność.
— Co, zihdi? Nie chcesz zabrać pieniędzy? Chcesz tym opryszkom zostawić pieniądze, których koniecznie nam trzeba?
— Czy chcesz być złodziejem?
— Ja? Hadżi Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah złodziejem? Zihdi, gdyby się tak kto inny poważył to powiedzieć! Czyś mi sam nie kazał zabrać broń temu człowiekowi, co tam leży w komórce? Czyś mi nie rozkazał brać te koce?
— To nie jest kradzież. Rabusie zabrali nam nasze koce i broń twoją, mamy więc prawo do odszkodowania. Ale nasze pieniądze mamy jeszcze przy sobie.
— Nie, zibdi; moje pieniądze zabrali mi.
— Dużo miałeś?
— Czy nie dawałeś mi co dwa tygodnie trzy talary? Składałem je sobie. Teraz nie mam nic; zabiorę sobie to, co mi się należy.
Przystąpił do skrzyni. Czy miałem mu przeszkodzie? Pod pewnemi względami miał słuszność. Byliśmy w położeniu wyjątkowem, w którem musieliśmy sobie sami wymierzyć sprawiedliwość. Jakżeż można było zaskarżyć Abu-Zeifa o zwrot zrabowanych pieniędzy? Musiałem oszczędzać, więc nie mogłem Halefowi wynagrodzić poniesionej szkody, a nadto dalsza sprzeczka zatrzymałaby nas w miejscu lub naraziła na niebezpieczeństwo. Zadowoliłem się więc jednym tylko argumentem, mianowicie: że sandyk jest zamknięty na kłódkę.
Halef obejrzał skrzynię i rzekł:
— Tak; jest kłódka, a niema klucza, ale ja ją mimo to otworzę.
— Nie, nie czyń tego! Gdy będziesz rozbijał kłódkę, narobisz tyle hałasu, że wszyscy się zbiegną.
— Zihdi, masz słuszność. Widzę, że nie będę mógł odebrać sobie mych talarów. Chodźmy!
Poznałem po jego minie, że mu bardzo żal pieniędzy. Inny Arab nie byłby się ich wyrzekł tak łatwo; dlatego czułem się zniewolonym dać mu następujące przyrzeczenie:
— Halefie, oddam ci wszystkie talary, któreś stracił.
— Naprawdę, zihdi?
— Tak jest.
— To chodźmy!
Wyszliśmy z kajuty i doszliśmy szczęśliwie do krawędzi statku. Przy świetle gwiazd mogliśmy zauważyć, że wystawała ona dość wysoko ponad ląd.
— Czy zdołasz zeskoczyć, Halefie? — zapytałem go z pewnym niepokojem.
Wiedziałem, że Halef umie wybornie skakać, ale w tem miejscu nie mógłby wziąć należytego rozpędu.
— Baczność, zihdi!
Skoczył dziarsko z pokładu aż na brzeg lądu. Za chwilę i ja byłem przy nim.
— Hamdullillah, Bogu dzięki! Teraz jesteśmy wolni! Ale co dalej? — zapytał Halef.
— Pójdziemy do Dżiddy.
— Znasz drogę?
— Nie.
— A masz harijtę[7], która ci wskazuje drogę?
— Nie; ale zajdziemy, trzymając się południowego kierunku. Abu-Zeif musiał tam pójść pieszo; w tem dowód najlepszy, że to miasto nie jest stąd zbyt oddalone. A teraz przypatrzmy się naszej broni.
W pobliżu było kilka krzaków; ukryliśmy się za nimi. Rewolwer, sztuciec i karabin były jeszcze naładowane. Widocznie Arabowie, przyzwyczajeni do długich, lekkich strzelb, nie wiedzieli jak się obchodzić z tą nowoczesną bronią. Wiele szczepów arabskich posługuje się jeszcze wciąż strzelbami bardzo starej i bardzo dziwacznej konstrukcji.
Przekonawszy się, że nie zauważono naszej ucieczki, ruszyliśmy w drogę wzdłuż brzegu morskiego. Posuwaliśmy się bardzo powoli naprzód, bo trzeba było okrążać liczne w tych stronach zatoki. Nadto utrudniały nam pochód krzaki aloesu, bujnie rozrastające się w tem pustkowiu. Szliśmy tak naoślep przez całą noc. Gdy nastał świt, odbywaliśmy podróż prędzej, bo mogliśmy, okrążając zatoki, wybierać drogę naprzełaj. O godzinie ósmej rano ujrzeliśmy minarety miasta, otoczonego wysokiemi, dobrze utrzymanemi murami.
— Może należałoby się zapytać kogoś, czy to Dżidda? — odezwał się Halef.
Spotykaliśmy po drodze od czasu do czasu niejednego wędrownego Araba, ale nie przemówiliśmy do nikogo ani słowa.
— Nie; nie ulega wątpliwości, że to Dżidda.
— Cóż tam poczniemy?
— Przedewszystkiem obejrzę miasto.
— I ja również. Czy wiesz, że tam jest grób Ewy, matki wszystkich ludzi?
— Wiem.
— Adam, pogrzebawszy ją, płakał nad jej grobem przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy; potem udał się na Selan-Dib, gdzie umarł i został pochowany. Jest to wyspa, o której tylko wierni coś wiedzą.
— Mylisz się, Halefie. Wyspa ta nazywała się w języku jej mieszkańców Sinhala-Dfipa, a wyście z nazwy tej urobili Selan-Dib. Sinhala-Dfipa znaczy tyle, co lwia wyspa. Należy ona do chrześcijan, do Ingljów; byłem tam już dwa razy.
Na twarzy Halefa malowało się ogromne zdumienie.
— Ależ nasi talebowie[8] głoszą, że śmierć czeka każdego niewiernego, co wstąpi na tę wyspę!
— Czym umarł?
— Nie. Ale ty jesteś ulubieńcem Allaha, mimo że nie wyznajesz prawdziwej wiary.
— Przytoczę ci jeszcze jeden przykład. Prawda, że każdy z niewiernych, co stanie na świętej ziemi Mekki lub Mediny musi natychmiast zginąć?
— Tak.
— A jednak żyją jeszcze dziś chrześcijanie, którzy tam byli.
— Prawda to?
— Tak jest. Udawali, że są muzułmanami.
— Znali więc zapewne nasz język i nasze zwyczaje.
— A znali!
Halef spojrzał teraz ku mnie badawczo i zarazem trwożliwie.
— Zihdi, i ty je znasz. Czy i ty chcesz pójść do Mekki?
— Czy weźmiesz mnie z sobą?
— Nie, zihdi; albowiem odpokutowałbym za ten grzech w najgłębszych czeluściach Dżehenny.
— A zdradziłbyś mnie, gdybyś mnie spotkał w Mekce?
— Effendi, nie zasmucaj mnie! Byłbym zmuszony cię zdradzić, a jednak nie mógłbym. Nie mógłbym dłużej żyć!
Widziałem, że to jego najgłębsze przekonanie. Nie chciałem więcej znęcać się nad nim.
— Halefie, kochasz mnie?
— Bardziej niż siebie samego, zihdi; wierzaj mi!
— Wierzę. Jak długo chcesz jeszcze ze mną podróżować?
— Jak długo sam zechcesz. Pójdę z tobą aż na koniec świata, choć jesteś chrześcijaninem. Wiem jednak, że przyjmiesz kiedyś wiarę prawdziwą, bo ja cię nawrócę, czy chcesz, czy nie chcesz!
— Tylko hadżi może tak mówić.
— O, zihdi, wnet będę naprawdę hadżim. Oto jest Dżidda: odwiedzę więc grób Ewy; potem pójdę do Mekki, zabawię w Arafah, dam się ogolić w Minah i spełnię wszystkie święte czynności. Czy zaczekasz na mnie w Dżiddzie?
— Jak długo zabawisz w Mekce?
— Siedem dni.
— Znajdziesz mnie po siedmiu dniach w Dżiddzie. Ale czy pielgrzymka twa nie traci znaczenia swego przez to, że nie przypada w miesiącu, w którym zazwyczaj odbywają się pielgrzymki?
— Nie. Patrz oto już brama. Jak się ona nazywa?
— Jest to zapewne brama północna, Bab el Medina. Czy mogę cię o coś poprosić?
— Owszem, wiem przecież, że nie rozkażesz mi nic takiego, czegoby mi nie wolno było spełnić.
— Nie mów tu nikomu, że jestem chrześcijanin.
— Będę ci posłuszny.
— Będziesz tak postępował, jak gdybym był muzułmaninem.
— Dobrze. Ale czy mógłbym i ciebie o coś poprosić?
— O co?
— Muszę sobie zakupić w Mekce acic-kumahsz[9], muszę złożyć wiele darów i dać jałmużnę — —
— Nie troszcz się; dziś jeszcze otrzymasz swe talary.
— One mi się na nic nie przydadzą, bo są wybite w kraju niewiernych.
— Dam ci więc tę samą sumę w pjastrach.
— Czy masz pjastry?
— Nie mam ich jeszcze; zakupię je u jakiegoś sarrafa[10].
— Dziękuję ci, zihdi! Czy te pieniądze wystarczą mi także na drogę do Mediny?
— Sądzę, że tak, jeśli będziesz oszczędny. Podróż nie będzie ciebie nic kosztowała.
— Dlaczego?
— Bo i ja się tam udam.
— Do Mediny, zihdi? — zapytał się strwożony.
— Tak jest. Czy i to wzbronione?
— Droga aż do Mediny nie jest zamknięta dla niewiernych, ale do miasta nie wolno ci wejść.
— A gdybym zaczekał na ciebie w Dżambo?
— Bardzo pięknie, zihdi; tak będzie najlepiej.
— A więc zgoda!
— A dokąd pojedziesz potem?
— Przedewszystkiem do Medaihn Saliha.
— Mój mocny Boże! Czy nie wiesz, że to miasto duchów, które wzbraniają tam przystępu istocie ludzkiej?
— Duchy będą zmuszone mnie wpuścić. Jest to bardzo tajemnicze miejsce. Opowiadają o niem rozmaite cudowne rzeczy; dlatego muszę je zwiedzić.
— Nie zwiedzisz go, bo duchy zagrodzą nam drogę; nie opuszczę ciebie, choćbym miał z tobą zginąć. Wówczas będę prawdziwym hadżim, dla którego niebo stoi zawsze otworem. A dokąd chcesz pójść potem?
— Albo na górę Synaj, do Jerozolimy i Stambułu, albo do Bassry i Bagdadu.
— A weźmiesz mnie z sobą?
— Tak.
Przybyliśmy do bramy. Po obu jej stronach, poza murami miasta znajdowało się mnóstwo nędznych chat, krytych słomą lub liśćmi palmowemi. Mieszkali w nich biedni hadhezi[11], albo jeszcze biedniejsi handlarze, sprzedający drzewo lub jarzynę. Jakiś obdartus zawołał ku mnie:
— Taibihn, effendi, zajak, kajf chelak — czyś zdrów, effendi, jak ci się powodzi i jak się czujesz?
Stanąłem. Na Wschodzie trzeba odpowiadać cierpliwie na wszelkie tego rodzaju życzliwe pozdrowienia.
— Dziękuję ci! Jestem zdrów, powodzi mi się dobrze i czuję się świetnie; ale jak się powodzi tobie, synu walecznego ojca, i jak ci idą interesy, spadkobierco najpobożniejszego plemienia muzułmanów?
Użyłem tego zwrotu, bo widziałem, że ma na sobie m’eszaleeh. Dżidda uchodzi za miasto święte, mimo iż przystęp do niej chrześcijanom nie jest już obecnie wzbroniony. Mieszkańcy miast świętych mają prawo do noszenia tego znaku. Każdemu dziecku zadaje się w cztery dni po urodzeniu po trzy cięcia na obu policzkach i po dwa na każdej skroni. Po tych cięciach zostają blizny na całe życie. Te blizny święte nazywają się właśnie m’eszaleeh.
— Słowa twe są jak caharri[12]; pachną jak benaht el dżennet[13] — odpowiedział. — I mnie się dobrze powodzi, jestem zadowolony z mego zawodu. Będzie on pożyteczny i dla ciebie.
— Jaki masz zawód?
— Mam trzy osły. Synowie moi są hamahr-ami[14], a ja im pomagam.
— Czy są w domu?
— Tak, zihdi. Czy mam przyprowadzić dwa osły?
— Ile żądasz?
— Dokąd chcesz pojechać?
— Jestem tu obcy i szukam mieszkania.
Spojrzał na mnie badawczo. Zastanowiło go to, że jestem obcy, a przybyłem pieszo.
— Zihdi — zapytał mnie — czy chcesz tam się udać, dokąd zaprowadziłem twych braci?
— Jakich braci?
— Wczoraj około mogreb przybyło taksamo, jak ty pieszo, trzynastu ludzi; zaprowadziłem ich do wielkiego khanu.
Był to napewno Abu-Zeif ze swymi ludźmi.
— To nie byli moi bracia. Nie chcę zamieszkać ani w khanie, ani w żadnym funduku[15], lecz w domu prywatnym.
— Ama di bacht — co za szczęście! Znam pewien dom, w którym znajdziesz mieszkanie, może nawet dla księcia za ładne.
— Ile weźmiesz za to, że pojedziemy na twych osiach do tego domu?
— Dwa pjastry.
Wynosiło to około dwudziestu fenigów za osobę.
— Przyprowadź osły.
Odszedł statecznym krokiem, a po chwili przyprowadził parę osłów, tak małych, że nie sięgały mi nawet do bioder.
— Czy one zdołają nas udźwignąć?
— Zihdi, każdy z nich mógłby dźwigać na sobie nas trzech.
Była to przesada, ale przekonałem się, że osioł, na którym siadłem, był bardzo silny, bo ruszył zaraz z miejsca żwawym truchtem przez bramę. Wtem zawołał ktoś ku nam głosem ochrypłym:
— Tut, wermya-ic aktcze — Stójcie! dajcie pieniądze!
Po prawej stronie, za bramą, był napół zawalony mur, a w nim czworokątna dziura. Z tego niby okna wychylał się łeb ludzki, uzbrojony w straszliwe okulary, w których brak było jednego szkiełka. Poniżej okularów sterczał olbrzymi nos, a pod nosem ziała groźna czeluść, z której prawdopodobnie padły powyższe
— Kto to? — zapytałem naszego przewodnika.
— Radżal el bab[16]. On pobiera podatek dla wielkorządcy.
Skierowałem osła ku otworowi w murze i wyjąłem dla żartu paszport.
— Czego chcesz?
— Pieniędzy!
— Masz.
Pokazałem mu myhir[17] wielkorządcy.
— Lutf, dżenabin. — Wybacz, Jaśnie Panie!
Paszcza pod nosem zawarła się, potem znikł cały łeb z otworu, a po chwili widziałem, że jakaś chuda postać uciekała w pośpiechu. Radżal el bab miał na sobie spłowiały strój janczarski, szerokie, niebieskie spodnie, czerwone pończochy, zieloną kurtkę, a na głowie białą czapkę ze zwisającym woreczkiem.
— Czemu on ucieka? — zapytałem przewodnika.
— Masz bu-djeruldu i tem samem jesteś zwolniony od opłaty. Obraził ciebie i teraz boi się twej zemsty.
Po pięciu minutach jazdy stanęliśmy przed domem, który wbrew zwyczajowi orjentalnemu miał cztery wielkie zakratowane okna ku ulicy.
— Oto tu!
— Do kogo należy ten dom?
— Właścicielem jego jest dżewahirdzi[18] Tamaru. On mi kazał sprowadzać tu podróżnych.
— Czy zastanę go w domu?
— Tak
— Możesz więc wrócić. Masz tu jeszcze bakszysz.
Przewodnik podziękował mi serdecznie, siadł na jednym ze swych osłów i odjechał. Wszedłem z Halefem do domu;jakiś murzyn zaprowadził nas do ogrodu, gdzie pan jego odpoczywał. Przedstawiłem mu moje życzenie, więc natychmiast zaprosił mnie do domu i pokazał mi kilka pokoi. Nająłem dwa pokoje na jeden tydzień i zapłaciłem dwa talarisy; była to, jak na tamtej stosunki, wcale hojna zapłata. Dzięki temu byłem uwolniony od nużących, nieprzyjemnych pytań. Podałem tylko swoje nazwisko, które mi swego czasu Halef nadał. Po południu wyszedłem do miasta.
Dżidda jest pięknem miastem i zdaje mi się, ze słusznie nazwano ją Dżiddą, czyli „bogatą“. Z trzech stron otacza ją wysoki mur zaopatrzony w wieże a wzdłuż murów ciągną się głębokie rowy. Od strony morza wznosi się fort obronny. Miasto ma trzy bramy. Bab el Medina, Bab el Yemen i Bab el Mekka, która jest najpiękniejszą. Bramę tę zdobią dwie wieże. Dzidda dzieli się na dwie połowy: nysf syryjską i nysf yemeńską; ulice jej są dość szerokie i nie bardzo brudne, place obszerne i nie szpetne. W wielu domach okna wychodzą ku ulicy, co jest w tych okolicach rzeczą niezwykłą. Domy są przeważnie kilkupiętrowe, dobrze zbudowane, zdobne w piękne drzwi i balkony. Bazar ciągnie się wpoprzek miasta, równolegle do morza, a roi się w nim od Arabów i Beduinów, fellatahów, handlarzy z Basry, Bagdadu, Maskatu i Makalli, od Egipcjan, Nubijczyków, Abisyńczyków, Turków Syryjczyków, Greków, Tunezyjczyków, Trypolitan, Żydow, Indów i Malajczyków: wszyscy zaś noszą swój strój narodowy. Czasem można spotkać i chrześcijan. Tuż za murami miasta rozpościera się, jak wszędzie w Arabji, naga pustynia i tam stoją chaty tych wszystkich ludzi, co nie znaleźli sobie miejsca wewnątrz miasta.
Niedaleko koszar, obok Bab el Medina jest cmentarz, na którym pokazują grób naszej pramatki. Grób ten ma sześćdziesiąt metrów długości, a na nim wznosi się mały meczet. W Dżiddzie jest bardzo wielu żebraków, a między nimi najwięcej Indów. Podczas gdy biedni pielgrzymi z innych krajów szukają pracy, aby zarobić sobie na powrót do ojczyzny, to Indowie są na to za leniwi. Ktoby tu wszystkim biedakom chciał dać jałmużnę, w krótkim czasie zostałby sam żebrakiem.
Z cmentarza poszedłem do portu i przechadzałem się wzdłuż brzegu. Myślałem nad tem, jakim sposobem mógłbym się dostać do Mekki i nie zauważyłem prawie, że zaszedłem daleko za miasto, w okolicę niezamieszkałą. Nagle — czy to złudzenie? — usłyszałem od strony morza pieśń z moich stron rodzinnych.
Obejrzałem się i spostrzegłem łódź, w której siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich był mieszkańcem tej ziemi; po barwie jego twarzy i po stroju poznałem, że to jakiś hadharemih; był on zapewne właścicielem łodzi. Drugi stał wyprostowany i wyglądał nader dziwacznie. Ubranie jego było bardzo niejednolite. Miał na głowie niebieski turban, nogi tkwiły w czerwonych, tureckich spodniach, surdut miał europejski, ale nieco starszego kroju; szyja owinięta była chusteczką z żółtego jedwabiu. U boku zwisał mu potężny sarras, którego pochwa była tak gruba, że mogłaby łatwo zmieścić trzy miecze.
Tak wyglądał nasz śpiewak. Ponieważ zauważył, że stanąłem w miejscu zdziwiony, pomyślał zapewne, że jestem jakimś Beduinem, oczarowanym pieśnią, zwrócił się więc ku mnie i przytykając do ust rękę, zwiniętą w trąbkę, zaśpiewał jeszcze głośniej następną zwrotkę zaczętej pieśni.
Ucieszyłem się teraz więcej, niż wówczas, kiedy usłyszałem niespodzianie w domku nad Nilem pieśń Hamzad el Dżerbai. Przyłożyłem również rękę do ust i zawołałem:
— Tirki tczaghyr-durmak — śpiewaj dalej!
Nie wiem, czy mnie zrozumiał, dość, że zaśpiewał jeszcze jedną zwrotkę. Gdy skończył, odpowiedziałem mu tą samą zwrotką. Śpiewak wydał okrzyk radości, zerwał turban z głowy, wyciągnął sarras z pochwy i wymachiwał niemi w powietrzu; potem umieściwszy obydwa te przedmioty, gdzie należy, chwycił za ster i skierował łódź ku brzegowi.
Skoczywszy na ląd, stanął na chwilę zdumiony.
— Turek, co mówi po niemiecku? — zapytał nieśmiało.
— Nie, Saksończyk, który umie trochę po turecku.
— A tak! Nie wierzyłem własnym uszom. Ależ pan wygląda zupełnie jak Arab. Czy wolno zapytać, czem pan jesteś?
— Literatem. A pan?
— Ja jestem — hm — no — hm — skrzypkiem, humorystą, kucharzem okrętowym, sekretarzem prywatnym, bookkeeperem[19], merchantem[20], żonatym, wdowcem, rentjerem, a obecnie turystą w drodze do ojczyzny.
Wszystko to wygłosił tonem tak wielko-pańskim, ze nie mogłem się powstrzymać od śmiechu.
— Bądź co bądź, dużo pan doświadczył! A teraz wraca pan do ojczyzny?
— Tak, mianowicie do Trjestu, jeśli po drodze nie rozmyślę się inaczej. A pan?
— Ja ujrzę ojczyznę dopiero po kilku miesiącach. Cóż pan tu robi?
— Nic. A pan?
— Nic. Możebyśmy sobie wzajemnie pomagali?
— Owszem, jeśli to panu na rękę!
— Ależ proszę! Ma pan mieszkanie?
— Tak, już od czterech dni.
— A ja zaledwie od tyluż godzin.
— Pan nie zdołałeś się jeszcze urządzić. Czy mogę pana do siebie zaprosić?
— Naturalnie! Na kiedy?
— Na teraz. Chodź pan! Mieszkanie moje jest niedaleko stąd.
Sięgnął do kieszeni, zapłacił właścicielowi łodzi, i wróciliśmy do portu. Rozmawiając o tem i o owem, zaszliśmy przed pewien domek jednopiętrowy, do którego wszedł mój towarzysz. Domek był sienią podzielony na dwie części. Mój nowy znajomy otworzył drzwi po prawej stronie i weszliśmy do małego pokoju, w którym nie było nic prócz rusztowania, zasłanego długim kobiercem.
— Oto moje mieszkanie. Witam pana! Proszę się rozgościć.
Uścisnęliśmy sobie jeszcze raz ręce; potem ja usiadłem na rusztowaniu, a on poszedł do komórki, znajdującej się obok pokoju i otworzył potężny kufer.
— Wobec takiego gościa nie należy skąpić darów Bożych, — zawołał do mnie z komórki — proszę uważać, jakie wspaniałe rzeczy teraz się ukażą!
Istotnie wnet ukazały się niebyle jakie cuda kulinarne.
— W tym garnku jest kompot z jabłek, ugotowanych wczoraj wieczorem w maszynce do kawy; jest to najlepszy przysmak, jaki można sobie wyobrazić w tym okropnym skwarze. Tu są dwa pączki, upieczone w puszce na tytoń — każdy z nas dostanie po jednym. Dalej mam jeszcze kromkę angielskiego chleba pszennego — czerstwe to wprawdzie, ale można jeszcze przełknąć. Widzę, że pan ma zdrowe zęby. Do tego należy przekąsić tej oto kiełbasy bombajskiej, cuchnie ona trochę, ale to nic nie szkodzi. W tej flaszce jest prawdziwy stary konjak; milsze byłoby wino, ale w każdym razie lepszy ten napój niż woda. Szklanki nie mam, ale to rzecz zbyteczna. Wreszcie mam jeszcze w tej puszce — — czy zażywa pan tabakę?
— Niestety, nie.
— Szkoda! Mam doskonałą tabakę. Ale zapewne pali pan?
— Owszem.
— Proszę! Mam tu jeszcze jedenaście sztuk cygar; podzielimy je między siebie — pan dostanie dziesięć, a ja jedno.
— Ależ naodwrót!
— Nie, proszę pana.
— No, zobaczymy. A cóż tam jest w blaszanej puszce?
— Zgadnij pan!
— Proszę mi ją pokazać!
Podał mi puszkę: powąchałem.
— Ser.
— Zgadłeś pan! Niestety nie mam masła. A teraz jedzmy; nóż ma pan zapewne przy sobie, a tu jest widelec.
Jedliśmy z wielkim apetytem.
— Jestem rodem z Saksonji — powiedziałem mu i wymieniłem swoje nazwisko. — Czyś się pan urodził w Trjeście?
— Tak jest. Nazywam się Marcin Albani. Ojciec mój był szewcem. Chciał, bym stanął na wyższym szczeblu społecznym niż on i został kupcem, ja zaś czułem większy pociąg do skrzypiec i wolałem grać, niż ślęczeć nad cyframi. Matka moja umarła, a do domu weszła macocha, no — pan wie zapewne, co wówczas się dzieje. Kochałem bardzo ojca; mimo to, poznawszy się raz z towarzystwem harfiarzy, przystałem do nich. Udałem się z nimi do Wenecji, Medjolanu, potem przewędrowaliśmy całe Włochy, aż wreszcie los nas zapędził do Konstantynopola. Czy zna pan tego rodzaju ludzi?
— Naturalnie. Oni bardzo często odbywają dalekie podróże za morze.
— Z początku grywałem na skrzypcach, potem zaawansowałem na humorystę. Ale, niestety, wiodło nam się bardzo źle i byłem zadowolony, gdy mi się przypadkiem udało otrzymać miejsce na okręcie handlowym. Okręt ten zawiózł mnie do Londynu, skąd wyjechałem z pewnym Anglikiem do Indyj. W Bombaju zachorowałem i przeleżałem się trochę w tamtejszym szpitalu. Zarządca szpitala był bardzo dobrym człowiekiem, ale nie tęgim w rachunkach. Zaangażował mnie więc, gdym wyzdrowiał, na swego pisarza. Potem otrzymałem miejsce buchaltera u pewnego kupca. Po jego śmierci ożeniłem się z wdową po nim. Małżeństwo nasze było bezdzietne, ale żyliśmy z sobą szczęśliwie aż do jej śmierci. Teraz tęsknię do ojczyzny — —
— Do ojca?
— I on już nie żyje, ale — dzięki Bogu! — nigdy nie doznał niedostatku. Od chwili, gdy mi się zaczęło dobrze powodzić, pisywaliśmy do siebie bardzo często. Sprzedałem swój interes i wracam powoli do ojczyzny.
Człowiek ten podobał mi się. Zwłaszcza podbijała mnie jego szczerość. Widocznie nie był wcale bogaty; ale czynił wrażenie człowieka, co miał tyle, ile mu było trzeba i nie miał większych pragnień.
— Dlaczego pan nie jedzie wprost do Trjestu?
— Musiałem w Muskacie i Aden uporządkować pewne cyfry.
— To się pan ostatecznie przyzwyczaił do cyfr?
— Tak jest — odrzekł z uśmiechem. — No, a obecnie — nic mnie nie nagli; jestem panem swej woli — cóż to zaszkodzi, gdy obejrzę sobie Czerwone morze?
— To prawda! Jak długo pan się tu zatrzyma?
— Aż nie nadejdzie jakiś statek odpowiedni. Pan sądziłeś zapewne, że jestem Niemcem, słysząc mą pieśń?
— Tak jest; ale nie doznałem wcale zawodu. Cieszmy się więc z naszego spotkania!
— Jak długo pan tu zostanie?
— Hm! Mój służący udaje się w pielgrzymkę do Mekki; zaczekam na niego z jaki tydzień.
— A to mnie cieszy; pozostaniemy więc dłużej razem.
— Zgadzam się. Ale przez dwa dni nie będziemy się widzieli.
— Dlaczego?
— Bo mam wielką ochotę pójść do Mekki.
— Pan? Sądzę, że wstęp do Mekki jest wzbroniony chrześcijanom!
— To prawda. Ale czy mnie tu znają?
— Słusznie. A mówi pan po arabsku?
— Tyle, ile mi potrzeba do potocznego użytku.
— A wie pan, jak się pielgrzym ma zachowywać?
— I to wiem; ale jestem pewny, że nie będę się tak zachowywał, jak wszyscy inni pielgrzymi. Gdybym spełniał wszystkie przepisane praktyki, modlił się do Allaha i wzywał proroka, to zgrzeszyłbym temsamem przeciw naszej świętej wierze.
— W duszy czułbyś pan przecież inaczej!
— To nie zmniejsza winy.
— Czy nie powinno się ponieść pewnej ofiary dla nauki?
— Tak jest, ale nie taką. Zresztą nie jestem uczonym. Wybieram się do Mekki dla własnej przyjemności, aby móc o tem kiedyś opowiadać znajomym. Zdaje mi się, że można zwiedzić miasto proroka, nie wypierając się swej wiary, ani nie udając przed ludźmi pielgrzyma.
— Ja sądzę, że nie.
— Czy myśli pan, że do Mekki przybywają tylko pielgrzymi?
— Prawdopodobnie zjeżdżają się tam i kupcy. Oni również udają się do świętych miejsc i modlą się tam.
— Ale nikt na nich nie zważa. Sądzę, że stąd do Mekki jest szesnaście godzin drogi, gdy się idzie pieszo. Na wielbłądzie lub ośle można przebyć tę drogę w ośmiu godzinach. Gdybym miał biszarihnhedjihn[21], to kto wie, czy nie byłbym tam za cztery godziny. Znalazłszy się w mieście, zamieszkałbym w jakimś khanie, potem wyszedłbym na miasto powolnym, poważnym krokiem i obejrzałbym wszystkie świętości. Wystarczy mi być tam kilka godzin. Wszyscy sądzić będą, że jestem muzułmaninem, to też wrócę tu spokojnie, nie zwróciwszy na siebie niczyjej uwagi.
— W pańskiem przedstawieniu przedsięwzięcie to wydaje mi się wcale możliwem, a jednak jest ono niebezpieczne. Czytałem, że chrześcijaninowi wolno zbliżyć się do miasta tylko na odległość dziewięciu mil.
— Z tego wynikałoby, że nam teraz nie wolno być w Dżiddzie, chyba że miano na myśli mile angielskie. Stąd do Mekki jest jedenaście kawiarń. Ośmieliłbym się wejść do każdej z nich aż do dziewiątej z rzędu i wszędzie mógłbym się bez obawy przyznać do tego, że jestem chrześcijaninem. Czasy się zmieniły; obecnie zadowalają się muzułmanie wzbronieniem wstępu w obręb samego miasta. A zatem spróbuję!
Roztaczając przed Albanim plan mego przedsięwzięcia, przekonałem sam siebie o jego wykonalności i postanowiłem niezwłocznie udać się do Mekki. Wróciłem do domu, zasnąłem i obudziłem się na drugi dzień z tą samą myślą. Halef przyniósł mi kawę. Dotrzymałem słowa i dałem mu pieniądze jeszcze wczoraj.
— Zihdi, kiedy pozwolisz mi pójść do Mekki? — zapytał.
— Czyś już obejrzał całą Dżiddę?
— Jeszcze nie; ale będę wnet gotów.
— Jak się wybierzesz w drogę? Z delylem?
— Nie, to za drogo kosztuje. Poczekam, aż zgromadzi się więcej pielgrzymów, i udam się razem z nimi na wynajętym wielbłądzie.
— Możesz odjechać, kiedy ci się podoba.
Delylowie są to urzędnicy, którzy prowadzą obcych pielgrzymów i baczą na to, by ci zastosowali się do obowiązujących przepisów. Między pielgrzymami znajduje się wiele kobiet: mężatek i dziewic. Ponieważ kobietom niezamężnym wzbroniony jest wstęp do świętych przybytków, więc delylowie, biorąc w Dżiddzie niezamężne pątnice w swą opiekę, poślubiają je za opłatą; potem oprowadzają jako swe żony w Mekce, a po pielgrzymce rozwodzą się z niemi.
Ledwo Halef wyszedł z pokoju, usłyszałem, że ktoś na dworze zapytał się po niemiecku:
— Czy pan jest w domu?
— Dehm arably — mów po arabsku! — odpowiedział Halef.
— Arably? Nie umiem, chłopcze; w najlepszym razie mógłbym cię uraczyć odrobiną tureczczyzny. Ale poczekaj, już ja sam zawiadomię pana o swojem przybyciu; przysiągłbym, że twój pan stoi tam za drzwiami.
Poznałem po głosie Albaniego. Był w doskonałym humorze. Zaczął więc pod drzwiami wyśpiewywać piosenki ludowe, zmieniając je stosownie do sytuacji. Bawiły mnie jego improwizacje pod drzwiami, otworzyłem mu więc po pewnym czasie.
— Aha! — rzekł do mnie, śmiejąc się wesoło — myślałem, że pan już w Mekce.
— Cicho! mój służący nie ma nic o tem wiedzieć.
— Przepraszam! Zgadnij pan, jaką prośbę mam dziś do pana.
— Zażąda pan naturalnie odwzajemnienia się za wczorajsze ugoszczenie! Niestety mogę panu ofiarować tylko kule i proch, bo prowjantem nie mogę służyć, a tem mniej tak doborowym, jakim mnie pan wczoraj był łaskaw uraczyć.
— Ba! Ale ja mam naprawdę prośbę do pana, araczej chciałbym się o coś zapytać.
— Proszę!
— Nie mówiliśmy wczoraj prawie nic o pańskich przygodach. Przypuszczam, że pan jeździ konno.
— Tak jest, jeżdżę trochę.
— Czy tylko konno czy i na wielbłądzie?
— I tak i siak, jeżdżę nawet na ośle, gdy trzeba. Właśnie wczoraj musiałem jechać na ośle.
— Nigdy jeszcze nie siedziałem na grzbiecie wielbłąda. Słyszałem dziś rano, że wpobliżu mieszka dewedżi[22], który za niewielką zapłatą daje możność zabawienia się w Beduina.
— Masz pan ochotę odważyć się na przejażdżkę?
— Otóż to!
— Ale od tej pierwszej jazdy nabawi się pan czegoś bardzo podobnego do morskiej choroby.
— Nic nie szkodzi.
— Przeciw temu nie pomoże nawet dawka kreozotu.
— Jestem na wszystko przygotowany. Coby to miało za sens być tyle czasu na Wschodzie, objechać całe wybrzeże Czerwonego morza, a nie odbyć ani jednej przejażdżki na wielbłądzie! Czy byłby pan łaskaw mi towarzyszyć?
— Mam dość czasu; w którą stronę zamierza pan pojechać?
— Wszystko mi jedno. Możebyśmy się przejechali naokoło Dżiddy?
— Owszem. Kto dostarczy wielbłądów, ja czy pan?
— Naturalnie, że ja. Czy chciałby pan wziąć ze sobą służącego?
— To zależy od pana. W tych okolicach nie wiadomo nigdy, co człowieka może spotkać; to też służący nie jest tu nigdy zbyteczny.
— Niech więc pojedzie z nami.
— Kiedy mam przyjść do pana?
— Za godzinę.
— Dobrze. Ale zwrócę pańską uwagę jeszcze na jedną rzecz. Zanim pan wsiądzie na wielbłąda, proszę dokładnie obejrzeć siodło i derkę; ta ostrożność jest konieczną, jeśli się chce uniknąć zbyt bliskiego sąsiedztwa z sześcionożnemi baszi-bozukami, które ludność tutejsza nazywa bardzo mile brzmiącym wyrazem: bit.
— Bit? Nie jestem bardzo bity w językach orjentalnych.
— A łaciny uczył się pan kiedy?
— Trochę!
— Mam na myśli zwierzątko, którego nazwa brzmi, jak wyraz: „pochwała“ w języku łacińskim.
— Ah! Więc aż tak!
— Czasem nawet bardzo. Słyszałem, że na Węgrzech nazywają te zwierzątka „górnikami“, bo rozpoczynają swą czynność od góry. Jeżdżąc na wielbłądzie, ma się do czynienia tak z „górnikami“ Arabów, jakoteż z „górnikami“ wielbłądów. Na szczęście, istoty, zaludniające ciała Arabów, są tak przywiązane do swych panów i żywicieli, że nie opuściłyby ich za nic w świecie i nie mają wcale ochoty przenieść się na grzesznych giaurów. Podściel pan sobie własną derkę, a po przejażdżce daj pan ją do piekarza, aby ją za kilka borbi[23] wyparzył.
— A to przyjemna historja! Czy mamy wziąć ze sobą broń?
— Rozumie się! Ja przynajmniej muszę być bardzo ostrożnym, bo mogę każdej chwili natrafić na jakiegoś wroga.
— Pan?
— Tak jest. Byłem przez pewien czas więźniem bandyty morskiego, i dopiero wczoraj nad ranem zdołałem umknąć. Ten bandyta jest w drodze do Mekki być może, że znajduje się teraz jeszcze w Dżiddzie.
— Ależ to nie byle przygoda! Czy zbój ten jest Arabem?
— Tak. Nie mogę wezwać przeciwko niemu żadnej władzy, a jednak życie moje nie będzie grosza warte, gdy się z nim spotkam.
— A pan mi wczoraj nic o tem nie mówił!
— Na cóż miałbym o tem mówić? Słyszy się i czyta teraz wciąż, że życie wypełnia zwiększająca się z dniem każdym szarzyzna, że niema już przygód. Przed kilku tygodniami rozmawiałem z pewnym uczonym, który wiele podróżował; wyraził on zdanie, że możnaby dziś przejść świat od Norwegji do Kapsztadu i od Anglji do Japonji i nigdzie nie zaznać prawdziwie niebezpiecznej przygody. Nie zaprzeczyłem temu, ale przyznaję, że w tym wypadku wszystko zależy od indywidualności podróżnego i od sposobu, w jaki się podróż odbywa. Prawda, że można sobie kupić bilet i zajechać bezpiecznie i spokojnie aż na wyspę Celebes. Ja zaś przekładam jazdę konną lub na wielbłądzie nad wszystkie koleje i pocztowe wozy. Wolę powierzyć się łodzi lub barce, niż luksusowemu statkowi, a broń palną cenię w podróży wyżej, niż paszport. Milszą mi jest podróż do Timbuktu lub Tobolska niż do Nizzy. Nie posługuję się ani tłumaczem, ani Baedekerem, a wybieram się do Murcuku z mniejszym zasobem pieniędzy, niż niejeden, co jedzie z Pragi do Wiednia, aby tam zabawić przez jeden tydzień. To też nie mogę się uskarżać na brak przygód. Kto w głębi Azji i Afryki, lub w puszczach północnej Ameryki chce doznać nadzwyczajnych przygód, temu pieniądze wprost utrudniają osiągnięcie celu. Jeśli zaś kiesa podróżnika jest lekką, wówczas skorzysta on z gościnności Beduinów, odwzajemniając się im różnemi czynami, a tam na Zachodzie w północnej Ameryce będzie zmuszony wyżywić się z polowania, przyczem przyjdzie mu walczyć z rozmaitemi niebezpieczeństwami. Kto tak podróżuje, temu nigdy w drodze nie zabraknie zdarzeń niepowszednich. Założyłbym się, że nawet dziś, gdy tylko wyjedziemy za miasto, zdarzy nam się coś niezwykłego. Rycerze dawnych czasów wybierali się umyślnie w świat daleki, by doświadczyć przygód; dzisiejsi bohaterowie podróżują jako komiwojażerowie, turyści, letnicy, kuracjusze i goście odpustowi; cóż mogą więc przeżyć w drodze od jednego hotelu do drugiego, w wędrówce z jednego domu gry do drugiego? Ale, czy chce się pan ze mną założyć, że dziś się coś zdarzy?
— Pan mnie bardzo zaciekawia!
— Proszę mnie należycie zrozumieć! Pan, być może, nazwie to nadzwyczajną przygodą, jeśli pan zobaczy w dżungli dwa tygrysy, walczące z sobą na śmierć i życie. Ja zaś nazywam to równie wielką przygodą, gdy natrafię na skraju lasu na dwa walczące z sobą narody mrówcze. Wojny mrówek przypominają pod względem wysiłku fizycznego i odwagi wojujących walki Hunnów lub Gotów; co zaś jeszcze więcej zadziwia, to liczne przykłady nadzwyczajnego poświęcenia, ścisłego posłuszeństwa i wielkiego genjuszu strategiczno-taktycznego, jakie zauważyć można, gdy się pilnie śledzi przebieg wojny, przez obie wrogie armje zacięcie i uporczywie prowadzonej. Boska mądrość i potęga objawia się w tych małych istotkach cudowniej, niż w owych dwóch zażartych na siebie tygrysach, które wydają się panu dlatego tylko większemi istotami, że pan się ich boi. Ale teraz dość tego, bądź pan łaskaw pójść i zamówić wielbłądy, abyśmy w czasie upału mogli zajechać do jakiegoś źródła.
— Idę; proszę dotrzymać słowa co do tej przygody!
— Dotrzymam.
Poszedł. Umyślnie wygłosiłem do niego taką przemowę, bo do pierwszej jazdy na wielbłądzie jest pewne usposobienie romantyczne niezbędnie potrzebne.
Gdym po trzech kwadransach wszedł z Halefem do mieszkania Albaniego, był on już uzbrojony od głowy do stóp.
— Chodź pan; dewedżi czeka już na nas. Albo może należałoby naprzód coś przekąsić? — zapytał mnie.
— Nie.
— Więc zabierzmy prowianty ze sobą.
— Chce pan mieć przygody i bierze z sobą prowjanty?… Precz z tem wszystkiem!… Gdy będziemy głodni, wyszukamy jakiś duar[24]. Tam znajdziemy trochę daktyli, mąki, wody, a może i czekir.
— Czekir? Cóż to jest?
— Ciasta, wypiekane z mielonych szarańczy.
— Fe!
— Ba, te ciasta są bardzo smaczne. Dla ludzi, co żywią się ślimakami, ptasiemi gniazdami i stęchłem mlekiem, szarańcze są już nie byle jakim przysmakiem. Wie pan, kto jadał przez długi czas szarańcze z miodem leśnym?
— Sądzę, że był to jakiś mąż biblijny.
— Tak, a był to mąż światły i święty… Czy ma pan derkę?
— Mam.
— Dobrze. Na jaki czas wypożyczył pan wielbłądy?
— Na cały dzień.
— Wraz z usługami dewedżiego lub jednego z jego ludzi?
— Bez usług.
— To dobrze. Wprawdzie musiał pan złożyć kaucję, ale będziemy za to swobodniejsi. Chodźmy!
Dewedżi mieszkał w drugim domu. Nie był to Arab, lecz Turek. Miał trzy zbiedzone wielbłądy, które wzbudzały serdeczną litość.
— Gdzie jest twoja stajnia? — zapytałem go.
— Tam.
Wskazał na mur, co przegradzał podwórze na dwie części.
— Otwórz drzwi!
— Na co?
— Bo chcę zobaczyć, czy są tam jeszcze jakie dżemahli.
— Są.
— Pokaż!
Nie ufał mi widocznie; otworzył jednak drzwi do drugiej przegrody. Było tam osiem wspaniałych wielbłądów pod wierzch. Przyjrzałem się im bliżej.
— Dewedżi, ile ci płaci ten Hacretin[25] za te trzy wielbłądy, które dla nas osiodłałeś?
— Pięć mahbubcechinów[26] za wszystkie trzy.
— I ty za taką cenę dajesz nam te kulawe wielbłądy? Popatrz, można na nich policzyć wszystkie żebra; wargi im zwisają, jak twój rękaw wystrzępiony, a garb — nie, dewedżi, one wcale nie mają garbu! O, te wielbłądy przebyły długą drogę! Są tak wynędzniałe i osłabione, że ledwo mogą udźwignąć siodło. A jak te siodła wyglądają! Popatrz, człowieku!… A co to za istoty przechadzają się po derce?… No, pośpiesz się i daj nam inne wielbłądy, inne siodła i derki!
Spojrzał na mnie z nieufnością i gniewnie.
— Kim jesteś, że ważysz się mnie rozkazywać!
— Popatrz! Czy widzisz to budjuruldi wielkorządcy? Czy mam mu powiedzieć, że jesteś oszustem i zamęczasz biedne zwierzęta na śmierć?… A teraz osiodłaj wmig trzy hedżihny, te dwa brunatne, tam na prawo i tego szarego, co leży w kącie; żywo, żywo, bo cię wygrzmocę biczem!
Beduin sięgnąłby zaraz po pistolet lub nóż; ale ten człowiek był Turkiem. Pośpieszył więc, aby spełnić mój rozkaz i wnet leżały przed nami na kolanach trzy najlepsze wielbłądy, a na nich były siodła nieskazitelnej czystości. Zwróciłem się do Halefa:
— Teraz pokaż temu zihdi, jak trzeba wsiąść.
Gdy to uczynił, rzekłem do Albaniego:
— Proszę uważać! Gdy się pan dotknie siodła, wielbłąd podniesie się do góry, a mianowicie stanie naprzód na przednich nogach, przez co będzie pan odrzucony wtył. Gdy zaś wzniesie tylną część ciała, uderzy się pan w przód siodła. Tym uderzeniom może pan zapobiec, wykonując ruch w przeciwnym kierunku.
— Spróbuję.
Albani siadł na siodle. W tej chwili wielbłąd podniósł się, a nasz śpiewak poleciał jak piłka wtył, ale nie spadł, bo trzymał się z całej siły przodu siodła; teraz wielbłąd dźwignął tylną część ciała, ponieważ zaś Albani trzymał jeszcze wciąż ręce u przodu, więc wyleciał z siodła prosto w piasek ponad głową wielbłąda.
— Do licha, to nie łatwa sprawa! — rzekł, podnosząc się z ziemi. — Ale muszę się nauczyć! Każcie mu znowu klęknąć!
— Rreee!
Wielbłąd ukląkł jeszcze raz. Druga próba udała się, choć i tym razem nie obeszło się bez guzów. Musiałem jednak dać jeszcze jedno upomnienie dewedżiemu.
— Dewedżi, czy umiesz jeździć na dżemmelu?
— Umiem, panie.
— A umiesz kierować?
— Tak.
— Nie, nie umiesz, bo nie wiesz nawet, że do tego potrzebny jest metrek[27].
— Przepraszam.
Za chwilę przyniesiono metrek.
Teraz i ja dosiadłem mego wielbłąda.
Wielbłądy wyglądały okazale; siodła były ozdobione frendzlami i haftami, a derki sięgały im poniżej kolan.
— Dokąd? — zapytał Albani.
— Pozostawiam to pańskiej woli.
— Dobrze; wyjedziemy za Bab el Medina.
Nowy mój znajomy zwracał na siebie uwagę przechodniów swym niezwykłym strojem. Z tego powodu musieliśmy jechać bocznemi ulicami. Wreszcie znaleźliśmy się za bramą; minąwszy osady Nubijczyków, stanęliśmy na pustyni.
Dotychczas Albani trzymał się na siodle jako tako. Ale na pustyni wielbłądy puściły się odrazu zwyczajnym truchtem, który na nowicjusza działa tak, jak choroba morska. Biedny Albani nadrabiał z początku miną i sam siebie wyśmiewał. Nie był dość zręczny, aby uniknąć uderzeń o przód i tył siodła.
Przytem przeszkadzała mu nieustannie strzelba arabska i potężny sarras, który uderzał raz wraz o bok wielbłąda; wziął go więc między nogi i podśpiewywał sobie dla fantazji.
Uderzyłem zlekka mego wielbłąda. Podniósł się w górę i ruszył naprzód z taką siłą, że aż kurz wzbił się na wysokość kilku łokci. Tamte wielbłądy popędziły wślad za moim. Śpiew Albaniego ucichł. Obejrzałem się: Albani przedstawiał widok ogromnie komiczny. W lewej ręce trzymał patyk, w prawej ściskał kurczowo strzelbę i wywijał zawzięcie to strzelbą, to patykiem, aby utrzymać równowagę.
— Zawieś pan strzelbę na ramieniu i trzymaj się pan mocno siodła! — zawołałem ku niemu.
— Łatwo powiedzieć — — hopp! — — łatwo po… — eeh, brrr, ah! — — łatwo… — — — Nie mam na to — — hopp, au! — — nie mam czasu! Zatrzymaj pan swe przekl — — hoppsa, eeh, brrr! — swe przeklęte zwierzę!
— Cóż mogę na to poradzić!
— Ależ mój — — — oh, brr, eh! — ależ mój wielbłąd leci za nim — jak zwar — — hoppah! zwarjowany!
— Zatrzymaj go pan!
— Czem?
— Nogą i cuglami.
— Nogi ani rusz nie mogę podnieść do góry, a cugli — — — stój! — eh, stój, eh! — nie mam już!
— To poczekaj pan, aż wielbłąd sam stanie!
— Ale nie mam, nie mam już — — brr, oh! — nie mam tchu!
— Otwórz pan usta, to powietrze samo wejdzie!
Odwróciłem się i nie zważałem na jego okrzyki. Nicby się mu nie stało, bo miał obok siebie Halefa.
Przed nami rozpościerała się szeroka płaszczyzna.
Albani snać uspokoił się i nie klął. Przebyliśmy już ze dwie mile, gdy przed nami zjawiła się postać jeźdźca. Za dziesięć minut stanęliśmy naprzeciw siebie oko w oko.
Miał na sobie bogaty strój beduiński, a twarz zakryta była kapuzą; wielbłąd jego był więcej wart, niż nasze trzy razem.
— Sallam aalleikum! Pokój z wami! — powitał nas.
— Aalleikum! — odpowiedziałem.
— Dokąd jedziesz przez pustynię?
Głos jego brzmiał miękko i dźwięcznie, jak głos kobiety. Rękę miał drobną i delikatną, a gdy odsłonił twarz, spojrzały na mnie oczy piękne i wyraziste. Nie był to mężczyzna, lecz kobieta.
— Ja jadę wszędzie — odpowiedziała — a dokąd wiedzie cię twoja droga?
— Przybywam z Dżiddy; przejechawszy się trochę wrócę napowrót do tego miasta.
Twarz jej spochmurniała; spojrzała na mnie podejrzliwie.
— A więc mieszkasz w tem mieście?
— Nie; jestem tam obcy.
— Czy jesteś pielgrzymem?
Czy miałem jej wyjawić prawdę? Miałem zamiar uchodzić tu za muzułmanina; ale ponieważ zapytała wprost, nie chciałem skłamać.
— Nie, nie jestem hadżim.
— Jesteś obcy w Dżiddzie, a jednak nie przybyłeś, aby pójść do Mekki? Albo więc byłeś już przedtem w Mekce, albo jesteś niewiernym.
— Nie byłem jeszcze w Mekce, bo wiara moja nie jest waszą.
— Jesteś żyd?
— Nie, chrześcijanin.
— A ci dwaj?
— Ten jest chrześcijanin, a ten muzułmanin, który wybiera się do Mekki.
Twarz jej rozjaśniła się nagle; zwróciła się teraz do Halefa.
— Gdzie jest twoja ojczyzna, cudzoziemcze?
— Na Zachodzie, daleko stąd, za wielką pustynią.
— Czy masz żonę?
Pytanie to zdziwiło go niepomiernie, tem bardziej, że było ono sprzeczne ze zwyczajami Wschodu. Odpowiedział jej:
— Nie.
— Czy jesteś przyjacielem, czy służącym tego effendiego?
— Jestem i służącym i przyjacielem.
Wówczas zwróciła się do mnie:
— Zihdi, pójdź za mną!
— Dokąd?
— Nie pytaj wiele; a może boisz się kobiety?
— Nie, jedziemy za tobą.
Zawróciła swego wielbłąda i skierowała go w tę samą stronę, skąd przybyła. Zrównałem się z nią i jechałem obok. Tuż za nami podążali Halef i Albani.
— A więc — rzekłem, odwracając się do Albaniego — czy nie ziściła się moja przepowiednia co do przygody, która nas spotka?
Albani w odpowiedzi zaśpiewał miłosną piosenkę.
Była to kobieta nie pierwszej młodości; cerę miała spaloną od skwaru południowego słońca, niejedna zmarszczka na jej twarzy świadczyła o przebytych trudach i mozołach; ale oblicze jej jaśniało jeszcze uroczym blaskiem nadzwyczajnej niegdyś urody. Cóż ją zawiodło na pustynię? Na co, zmierzając wpierw do Dżiddy, wracała teraz wraz z nami? Dlaczegoż cieszyła się na wiadomość, że Halef chce się udać do Mekki i czemu nie powiedziała, dokąd nas chce zaprowadzić? — Ta kobieta była dla mnie zagadką. Miała strzelbę na ramieniu i jatagany za pasem. Między rzemienie, przytrzymujące siodło, wsunięta była jedna z owych dzid, które są tak niebezpieczne w ręku zręcznego Araba. Zrobiła na mnie wrażenie nieustraszonej amazonki: tego rodzaju wojownicze kobiety spotyka się na Wschodzie częściej, niż na Zachodzie, gdzie płeć żeńska cieszy się bez porównania większą swobodą.
— Dlaczego patrzysz mi tak przenikliwie w oczy?
— Wybacz, jeśli cię obraziłem spojrzeniem — odpowiedziałem. — Nie zwykłem w kraju twym spotykać takich kobiet, jak ty.
— Nie widziałeś kobiety uzbrojonej, co zabija mężczyzn? Kobiety, co przewodzi swemu szczepowi? czy nie słyszałeś nic o Ghalie?
— Ghalie? — zapytałem, namyślając się — czyż nie była ona ze szczepu Begum?
— Widzę, że ją znasz.
— Była ona rzeczywistym szejkiem swego szczepu i pobiła w bitwie pod Taraba wojska Mehemeda Aliego, walczące pod dowództwem Tunzun-beja.
— Tak jest. Otóż widzisz, że kobieta może być taką, jak mężczyzna.
— A co Koran mówi o tem?
— Koran? — zapytała z wyrazem lekceważenia — Koran, to księga; a ja tu mam jatagan, tifenk[28] i dżerid[29]… W co ty wierzysz? W księgę, czy w broń?
— W broń. Widzisz więc, że nie jestem giaurem, bo wierzę w to samo, co ty.
— Czy wierzysz również w twoją broń?
— Tak, bardziej jednak wierzę w kitab-acic[30] chrześcijan.
— Nie znam jej, ale widzę twą broń.
Był to bądź co bądź komplement; Arab zwykł bowiem osądzać każdego człowieka według broni, jaką ten ma na sobie. A potem spytała się:
— Kto zabił więcej wrogów, ty, czy twój przyjaciel?
Gdyby się miało sądzić z uzbrojenia, to Albani przedstawiał się jako znacznie bitniejszy, niż ja; ale byłem przekonany, że poczciwy Włoch potężnym swoim sarrasem nigdy jeszcze nie godził w życie ludzkie. Odpowiedziałem więc wymijająco:
— Nie mówiłem jeszcze z nim o tem.
— Ile razy wykonałeś intekam?[31].
— Nigdy jeszcze. Wiara moja zabrania zabijać nawet wroga; wyrok śmierci spełnia na nim prawo.
— A gdyby nadszedł Abu-Zeif i chciał cię zabić?
— Wówczas broniłbym się i zabiłbym go, gdyby konieczność tego wymagała; albowiem w obronie życia wolno zabijać… Wspomniałaś o „ojcu szabli“; czy znasz go?
— Znam go. I ty znasz jego nazwisko; czy słyszałeś o nim?
— Nietylko słyszałem o nim, ale widziałem go.
Zwróciła się ku mnie szybkim ruchem.
— Widziałeś go? Kiedy?
— Niewiele godzin temu.
— Gdzie?
— Po raz ostatni na statku. Byłem jego więźniem, a wczoraj umknąłem mu.
— Gdzie jest jego statek?
Wskazałem jej kierunek.
— Jest tam ukryty w zatoce.
— A czy on jest na statku?
— Nie. Poszedł do Mekki, aby złożyć dar wielkiemu szeryfowi.
— Wielki szeryf nie jest w Mekce, lecz w Taif. Mam ci do zawdzięczenia ważną wiadomość. Jedź ze mną!
Teraz przynaglała wielbłąda swego do szybszego biegu, a po pewnym czasie skierowała go w prawo; w dali zamajaczyły jakieś wzgórza. Gdyśmy się do nich zbliżyli, zauważyłem, że składały się z granitowych skał, podobnych do tych, jakie widziałem potem w okolicy Mekki. W jednej z dolin ujrzałem kilka namiotów. Wskazała mi je ręką i rzekła:
— Tam oto mieszkają.
— Kto?
— Beni-kifrowie[32] ze szczepu Atejbeh.
— Sądzę, że Atejbehowie mieszkają w El Callaleh Taleh i w Wadi el Nobejat.
— Słusznie; ale pojedź ze mną. Dowiesz się o wszystkiem!
Przed namiotami leżało rzędem około trzydziestu wielbłądów i kilka koni; sfora wychudłych, kudłatych psów pustynnych podniosła piekielne wycie, gdyśmy się zbliżali. Z namiotów wybiegli uzbrojeni ludzie; wyglądali bardzo wojowniczo.
— Poczekajcie tu! — rozkazała władczyni.
Kazała swemu wielbłądowi uklęknąć, zsiadła z niego i przystąpiła do owych mężów. Ani Albani, ani Halef, nie słyszeli rozmowy mojej z tą kobietą. Dlatego Halef zapytał:
— Zihdi, do jakiego szczepu należą ci ludzie?
— Do szczepu Atejbeh.
— Słyszałem o nich. Ludzie z tego szczepu słyną z nadzwyczajnej waleczności, żadna karawana nie zdoła się im oprzeć. Są to najwięksi wrogowie Dżeheinów, do których należy Abu-Zeif. Czego ta kobieta chce od nas?
— Nie wiem jeszcze.
— Dowiemy się więc. Ale miej twą broń w pogotowiu, zihdi; nie ufam im, bo to ludzie wyklęci.
— Po czem to poznajesz?
— Czy nie wiesz, że wszyscy Bedawis[33], mieszkający w okolicy Mekki, zbierają krople, spadające ze świec woskowych, kurz z progu u drzwi Kaaby i popiół z drzewa wonnego, aby tem czoła swe natrzeć? Ale ludzie ci nie mają nic na swych czołach; nie wolno im wejść ani do Mekki, ani do Kaaby; są przeklęci!
— Dlaczego wyklęto ich?
— O tem dowiemy się może od nich samych.
Tymczasem kobieta przemówiła kilka słów do owych ludzi; potem jeden z nich zbliżył się do nas. Był to starzec sędziwy.
— Niechaj Allah błogosławi waszemu przybyciu! Zsiądźcie z wielbłądów i wstąpcie w nasze namioty. Będziecie naszymi gośćmi.
To ostatnie zapewnienie przekonało mnie, że nie grozi nam u nich żadne niebezpieczeństwo. Skoro Arab wyrzekł raz słowo: def[34], można mu najzupełniej zaufać.
Zsiedliśmy więc z wielbłądów. Zaprowadzono nas do namiotów i poproszono, byśmy usiedli na tak zwanem: serir[35] i spożyli podane jadło.
Gdyśmy jedli, nikt nie odezwał się ani słowem. Potem podano bery; dopiero, gdy kłęby dymu unosiły się nad nami, rozpoczęto rozmowę. Z tego, że podano nam tylko bery, można było wnosić, że ludzie ci byli ubodzy. W okolicy świętego miasta używa się trojakiego rodzaju fajek. Pierwszym i najdroższym gatunkiem jest khedra. Fajka tego gatunku spoczywa zwykle na trójnogu, jest cała ze srebra i ma długą szyję z gumy, zwaną lajeh, ozdobioną drogiemi kamieniami, których ilość i jakość daje dokładne wyobrażenie o bogactwie właściciela fajki. Z takiej fajki pali się zazwyczaj najdroższy tytoń z Szirasu. Drugi gatunek fajek: sziszeh, jest podobny do pierwszego, ale mniejszy i nie tak drogiemi kamieniami ozdobiony. Najpospolitszą fajką jest bery. Składa się ona z kokosowej łupiny, napełnionej wodą, z wetkniętej w nią główki i z szyjki drewnianej.
W namiocie było przeszło dwudziestu ludzi. Starzec, który nas powitał, zabrał głos:
— Jestem szejk el urdi[36] i pragnąłbym z tobą o czemś pomówić. Obyczaj zabrania naprzykrzać się gościowi pytaniami; mimo to będę cię musiał o coś zapytać. Czy pozwalasz na to?
— Pozwalam.
— Ty należysz do Nessarahów?
— Tak, jestem chrześcijaninem.
— Cóż robisz tu, w kraju wiernych?
— Chcę poznać ten kraj i jego mieszkańców.
Na twarzy jego wyrażało się niedowierzanie.
— A gdy poznasz kraj, co uczynisz potem?
— Wrócę do ojczyzny.
— Allah akbar, Bóg jest wielki i niedocieczone są myśli Nessarahów! Jesteś moim gościem, więc wierzę w to, co mówisz. A ten człowiek jest twoim służącym?
Wskazał na Halefa.
— Jest moim służącym i przyjacielem.
— Nazwisko moje jest Malek. Rozmawiałeś z bint-szejk-Malek[37]; powiedziała mi, że sługa twój chce pójść do Mekki, by zostać hadżim.
— Powiedziała ci prawdę.
— Będziesz więc czekał na niego aż przyjdzie spowrotem?
— Tak.
— Gdzie?
— Tego jeszcze nie wiem.
— Jesteś cudzoziemcem, ale znasz mowę wiernych. Czy wiesz, co to jest delyl?
— Delyl, to przewodnik, który trudni się oprowadzaniem pielgrzymów po świętych przybytkach Mekki.
— A więc wiadomo ci. Ale delyl trudni się jeszcze czemś. Kobietom niezamężnym wzbroniony jest wstęp do świętego miasta. Jeśli dziewica chce zwiedzić Mekkę, musi się wprzód udać do Dżiddy i tam formalnie poślubić jakiegoś delyla. On ją potem, jako swą żonę, prowadzi do Mekki, gdzie wolno jej spełnić faradh i wadżib[38]. Po wypełnieniu z jej strony wszystkich religijnych powinności, delyl rozwodzi się z nią: kobieta pozostaje dziewicą, a on otrzymuje nagrodę za trud.
— Wiem to.
Ten wstęp starego szejka wzbudził we mnie wielką ciekawość. Ale w jakim związku pozostawała pielgrzymka Halefa z urzędem delyla? Dowiedziałem się o tem z ust szejka, który rzekł bez ogródek:
— Pozwól swemu służącemu być w czasie pielgrzymki delylem!
Ta propozycja zdziwiła mnie niezmiernie.
— Na co? — zapytałem.
— Powiem ci, jeśli udzielisz swego pozwolenia.
— Nie wiem, czy mu to wolno. Delylowie są urzędnikami, ustanowionymi przez władze.
— Któż może mu zakazać poślubienia dziewicy i rozwiedzenia się z nią po odbytej pielgrzymce?
— Prawda. Co się mnie tyczy, dam mu chętnie pozwolenie, jeśli sądzisz, że to potrzebne. Halef jest człowiekiem wolnym: musisz go więc sam o to poprosić.
Z prawdziwą przyjemnością przypatrywałem się teraz zdumionej twarzy Halefa.
— Czy chcesz to uczynić? — zapytał go starzec.
— Czy mogę tę dziewicę przedtem zobaczyć?
Szejk uśmiechnął się i odpowiedział:
— Dlaczego chcesz ją wprzód widzieć? Toć to obojętne, czy młoda jest, czy stara, piękna, czy brzydka. Po pielgrzymce rozwiedziesz się z nią.
— Czy benaht el Arab podlegają tym samym prawom, co córki Turków, którym nie wolno odsłaniać twarzy przed oczyma obcych mężczyzn?
— Córkom Arabów wolno pokazać się oczom mężczyzn. Zobaczysz ją.
Na jego skinienie jeden z obecnych wstał i wyszedł z namiotu. Po chwili wrócił, wiodąc dziewczynę; po rysach jej poznałem odrazu, że jest córką amazonki.
— Oto jest; spójrz na nią — rzekł szejk.
Halef skorzystał z tego pozwolenia jaknajskwapliwiej. Dziewica liczyła zaledwie piętnastą wiosnę swego życia, a jaśniała już całą pełnią niewieściego rozkwitu. Czarnooka piękność wywarła snać na Halefie urok niezwykły.
— Jak się nazywasz? — zapytał ją.
— Hanneh[39] — odpowiedziała.
— Oczy twe promienieją, jak nur el kamar[40]; twarz twoja jest jako cahari[41], a usta twe błyszczą jak remmahm[42], a rzęsy twe cieniste są jako liście el scemtu[43]. Nazywam się: Halef Omar hen hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah; jeśli będę mógł, spełnię twe życzenie.
Oczy mego Halefa świeciły się nietylko jak nur el kamar, lecz jak nur esz szems[44]. Mowa jego stała się kwiecistą, poetyczną. Oto stanął teraz nad tą samą przepaścią, która pochłonęła hanżowskie nadzieje jego ojca i dziadka, błogosławionej pamięci: Abul Abbasa i Dawuda al Gossarah; przepaścią tą były: miłość i małżeństwo.
Dziewica oddaliła się, a szejk zapytał go:
— Jak postanowiłeś?
— Zapytaj mego pana. Jeśli on mi nie będzie odradzał, spełnię twe życzenie.
— Pan twój udzielił ci już pozwolenia.
— Tak jest — potwierdziłem.— Ale powiedz nam, dlaczego dziewica ta udaje się do Mekki, a następnie dlaczego nie szuka sobie delyla w Dżiddzie?
— Czy znasz Achmet-Iccet-paszę?
— Gubernatora Mekki?
— Tak; ty go znasz napewno, albowiem każdy cudzoziemiec, co przybywa do Dżiddy, musi się u niego zgłosić, aby stanąć pod jego opieką.
— Czyż mieszka on w Dżiddzie? Nie byłem jeszcze u niego; nie trzeba mi opieki Turka.
— Jesteś wprawdzie chrześcijaninem, ale dzielny z ciebie człowiek. Pasza udziela swej opieki jeno za wielką opłatą. Tak jest; on nie przebywa w Mekce, tak jak powinien, ale w Dżiddzie, bo tam jest port. Pensja jego wynosi więcej niż miljon pjastrów, ale dochody jego przewyższają tę sumę pięciokrotnie. Każdy musi mu się opłacać, nawet przemytnik i zbój; dlatego właśnie mieszka stale w Dżiddzie. Powiedziano mi, żeś widział Abu-Zeifa.
— Widziałem go.
— Otóż ten rabuś jest dobrym znajomym paszy.
— To niemożliwe!
— Dlaczegożby nie! Czyż nie jest to korzystniej puścić wolno złodzieja i pobierać od niego pensję, niż zabić go? Abu-Zeif jest ze szczepu Dżeheinów, ja zaś ze szczepu Atejbehów. Te dwa szczepy żywią ku sobie śmiertelną nienawiść, mimo to śmiał Abu-Zeif podkraść się pod nasz duar[45] i porwać mi córkę. Zmusił ją, aby była jego żoną; po pewnym jednak czasie uciekła od niego ze swoją córką. Widziałeś obie; z córką moją przybyłeś tu, a jej córkę widziałeś przed chwilą. Od owego czasu szukałem go, aby się zemścić. Raz wytropiłem go w seraju[46] namiestnika. Czatowałem na zbója przed bramą, ale namiestnik obronił go i dał mu umknąć. Innym znów razem wysłał mnie szejk mego szczepu z tymi oto ludźmi do Mekki, bym zaniósł ofiary do Kaaby. Obozowaliśmy niedaleko bramy er Ramah; wtem ujrzałem Abu-Zeifa nadchodzącego z kilku ludźmi: zmierzał właśnie do świętego przybytku. Zawrzałem gniewem i rzuciłem się na niego, choć wpobliżu Kaaby nie wolno wszczynać sporu. Nie miałem zamiaru go zabić, chciałem go tylko zmusić, aby stanął ze mną do walki za murami miasta. Opierał się, a jego ludzie pomagali mu. Wszczęła się między nami bójka, która się skończyła tem, że eunuchowie nadbiegli, nas uwięzili, a jego wraz z towarzyszami puścili wolno. Za karę wzbroniono nam wstępu do świętych miejsc. Klątwa spadła na cały nasz szczep, który, aby się uwolnić od klątwy, wygnał nas ze swego łona. Jesteśmy banitami. Ale zemścimy się i opuścimy te okolice. Tyś był więźniem Abu-Zeifa?
— Tak.
— Opowiedz nam!
Opowiedziałem mu pokrótce moje przygody.
— Czy pamiętasz dokładnie miejsce, w którem ukryty jest statek Dżeheinów?
— Trafiłbym tam nawet w nocy.
— Czy chciałbyś nas tam zaprowadzić?
— Czy zabijecie Dżeheinów?
— Tak.
— W takim razie wiara moja zabrania mi prowadzić was w to miejsce.
— Tobie nie wolno się mścić?
— Nie, albowiem religja nasza każe nam miłować nawet wrogów. Tylko władze państwowe mają prawo karać zbrodniarzy, wy zaś nie jesteście sędziami.
— Twoja religja jest piękna; my zaś nie jesteśmy chrześcijanami i zabijemy wroga, bo każdy sędzia obroniłby go przeciwko nam. Opisałeś nam miejsce; wyszukam statek i bez twej pomocy. Złóż mi tylko przyrzeczenie, że nie ostrzeżesz Dżeheinów.
— Nie ostrzegę ich, bo nie mam ochoty być jeszcze raz ich więźniem.
— A więc zgoda. Kiedy Halef pójdzie do Mekki?
— Jutro, gdy pozwolisz, zihdi — odpowiedział za mnie mój służący.
— Możesz jutro pójść.
— Więc pozwól, by został już dziś z nami — prosił szejk. — Odprowadzimy go aż do tej granicy przed miastem, której nie wolno nam przekroczyć, a potem przyprowadzimy ci go spowrotem.
Zabłysła mi myśl, którą też natychmiast słowami wyraziłem.
— Czy mogę pójść i zaczekać na niego z wami?
Zauważyłem, że moje życzenie wywołało ogólną radość.
— Effendi, widzę, że nie pogardzasz przeklętymi wyrzutkami — odpowiedział szejk. — Jesteśmy ci radzi! Zostań już teraz między nami; będziesz nam wieczorem pomocny przy zawieraniu ewlenmy[47].
— Nie mogę, bo muszę wprzódy wrócić do Dżiddy, aby załatwić niektóre sprawy. Mój gospodarz powinien wiedzieć, gdzie się znajduję.
— Odprowadzę cię więc aż do bram miasta. Mnie nie wolno wejść, bo i Dżidda jest miastem świętem. Kiedy chcesz odjechać?
— Choćby zaraz. Nie zatrzymam się długo w mieście. Czy mam przyprowadzić ze sobą kadiego lub mullaha, aby byli świadkami zawarcia małżeństwa.
— Ani kadi, ani mullah nie jest nam potrzebny. Jestem szejkiem naszego obozowiska, a co się przedemną odbywa, jest prawomocne. Ale weź ze sobą pergamin lub papier, abyśmy mogli na nim spisać kontrakt ślubny. Mam mehir i gemedż[48].
Wkrótce wielbłądy były gotowe do drogi; dosiedliśmy ich. Gromada nasza składa się z nas trzech, a nadto z szejka, jego córki i pięciu Atejbehów. Szejk prowadził; zauważyłem, że nie obrał drogi prostej, lecz skierował trochę wbok, w stronę morza. Albani trzymał się teraz na wielbłądzie lepiej niż przedtem i tak przebyliśmy w krótkim czasie dość znaczną przestrzeń.
Wtem szejk zatrzymał swego wielbłąda i wskazał ręką ku morzu.
— Czy wiesz, co tam jest effendi?
— Co?
— Zatoka, w której kryje się statek rozbójnika. Czym zgadł?
— Możesz sobie to pomyśleć, ale nie powinieneś mnie pytać.
Starzec zgadł naprawdę i zamilkł. Jechaliśmy dalej.
Po pewnym czasie ukazały się dwa małe punkty na widnokręgu. Nie zbliżały się jednak wprost ku nam, lecz zmierzały w stronę zatoki. Zdołałem dojrzeć przez lunetę, że byli to dwaj ludzie i że szli pieszo. Podróżny jest na pustyni zjawiskiem niezwykłem. Nasuwało się więc natychmiast przypuszczenie, iż są to ludzie Abu-Zeifa. Arab, który mnie strzegł, kazał zapewne uwiadomić naczelnika o naszej ucieczce, a ci dwaj ludzie byli może posłańcami, którzy zaniósłszy wieść swemu panu, wracali teraz do przystani.
Małek spostrzegł ich również. Po chwili odwrócił się i szepnął coś do swoich ludzi. Trzej z nich zboczyli natychmiast w kierunku, skąd przybyliśmy. Przejrzałem plan Maleka. Miał snać to samo podejrzenie, co ja i chciał tych dwóch ludzi dostać w swoje ręce. Dlatego musiał im przeciąć drogę do zatoki, ale tak, aby się nie spostrzegli zawczasu. W tym celu nie kazał swoim ludziom iść prosto na nich, lecz dla pozoru wracać, a potem po zniknięciu im z oczu, wyprzedzić ich i stanąć naprzeciw nich oko w oko. Gdyśmy się puścili w dalszą drogę, zapytał szejk:
— Effendi, czy chcesz na nas zaczekać, czy wprost pojechać do miasta?
— Chcesz zapewne pomówić z tymi ludźmi; zostanę przy tobie, aż skończysz z nimi rozmowę.
— Być może, że to Dżeheini.
— I mnie się tak zdaje. Popędź ku nim naprzełaj, ja zaś z Halefem będę dalej jechał w dotychczasowym kierunku, aby się im nie zechciało uciec napowrót do Dżiddy.
— Dobrą dajesz mi radę; usłucham jej.
Skręcił wbok, ja zaś dałem znak Albaniemu, by się przyłączył do szejka. Było to lepiej dla niego, bo ja i Halef puściliśmy się teraz galopem. Rwaliśmy, co sił w wielbłądach; gdyśmy się wreszcie znaleźli w równej linji ze ściganymi przez nas piechurami, wykonaliśmy zwrot i stanęliśmy im na tyłach. Widocznie spostrzegli dopiero teraz, co się święci, bo na chwilę stanęli bezradnie. Za sobą mieli mnie i Halefa, z boku zbliżał się do nich Małek i tylko droga przed nimi zdawała się być wolną. To też przyśpieszyli kroku; nie uszli daleko, gdy nagle ujrzeli przed sobą owych trzech Atejbehów. Jakkolwiek nie mogli nas poznać z tak wielkiej odległości, widzieli jednak, że są osaczeni przez wrogów i usiłowali wymknąć się nam. Pozostała im tylko jedna możliwość. Byli uzbrojeni; gdyby się rozdzielili, to my musielibyśmy uczynić to samo. W takim wypadku mogliby podjąć walkę, bo na puszczy jeden piechur, co celnie strzela i umie zachować zimną krew, może się od biedy uporać z dwoma, a nawet i z trzema jeźdźcami. Ale snać nie przyszło im to na myśl lub zabrakło im odwagi. Zostali w kupie; to też prawie równocześnie otoczyliśmy ich ze wszystkich stron. Poznałem ich: byli to rzeczywiście dwaj ludzie ze statku. Abu-Zeifa
— Skąd przybywacie? — zapytał ich szejk.
— Z Dżiddy — odpowiedział jeden z nich.
— Dokąd idziecie?
— Na pustynię, szukać trufli.
— Szukać trufli? A nie macie ani zwierząt jucznych, ani koszy?
— Chcemy się naprzód przekonać, czy te grzyby tu rosną; potem przyniesiemy kosze.
— Z jakiego wy szczepu?
— Mieszkamy w mieście.
Kłamali bezczelnie, choć wiedzieli, że ich znam. Halef rozgniewany ich zuchwałością, porwał za bicz i zawołał do nich:
— Sądzicie może, że ten effendi i ja jesteśmy ślepi? A wy łotry, kłamcy! Jesteście Dżeheini i służycie Abu-Zeifowi! Jeśli się nie przyznacie, to ten bicz nauczy was mówić prawdę!
— Cóż to was obchodzi, czem my jesteśmy?
Zeskoczyłem z wielbłąda i wziąłem bicz z rąk Halefa.
— Nie dajcie się wyśmiać, ludzie! Posłuchajcie, co wam powiem. Nic mnie to nie obchodzi, jakie wy tam sprawy macie z tymi wojownikami ze szczepu Atejbeh; ja żądam tylko odpowiedzi na kilka pytań. Jeśli odpowiecie, nie zrobię wam nic złego, jeśli zaś nie, to tak was napiętnuję tym biczem, że nie ośmielicie się pokazać na oczy żadnemu wolnemu, walecznemu Arabowi.
Beduinowi nie można wyrządzić większej zniewagi, jak gdy mu się zagrozi biciem. Obaj sięgnęli po noże.
— Zabilibyśmy ciebie, zanimbyś nas uderzył — krzyknął jeden z nich.
— Nie doświadczyliście zapewne jeszcze nigdy, jak potężnym jest bicz ze skóry hipopotama, gdy znajdzie się w ręku Europejczyka. Wrzyna się w skórę jak jatagan, spada obuchem jak maczuga, a szybciej leci niż kula waszych tabandżab[49]. Czy nie widzicie, że broń wszystkich tych ludzi naokoło zwróconą jest na was? Zostawcie więc noże za pasem i odpowiadajcie! Czy wysłano was do Abu-Zeifa?
— Tak — odpowiedzieli z rezygnacją, widząc, że nie dadzą nam rady.
— Aby mu donieść, żeśmy uciekli?
— Tak.
— Gdzieście go zastali?
— W Mekce.
— Jakżeż mogliście tak prędko zajść aż do Mekki i wrócić stamtąd?
— Wynajęliśmy sobie wielbłądy w Dżiddzie.
— Jak długo zostanie Abu-Zeif w świętem mieście?
— Tylko krótki czas. Chce się udać do Taif, gdzie bawi obecnie szeryf-emir.
— Dość. Skończyłem z wami.
— Zihdi, chcesz puścić tych rozbójników? — zawołał Halef. — Zastrzelę ich, aby nie mogli już nikomu szkodzić.
— Dałem im słowo i ty musisz go ze mną razem dotrzymać. Jedź za mną!
Wsiadłem na wielbłąda i odjechałem. Halef pośpieszał za mną. Albani został jednak w miejscu i wyjął swój długi sarras z pochwy. Wiedziałem, że czyni to tylko dla gestu. Siedział też sobie spokojnie w siodle, gdy Atejbehowie zeskoczyli z wielbłądów, aby Dżeheinów ubezwładnić. Stało się to szybko przy pomocy kilku nieszkodliwych pchnięć nożem. Jeńców przywiązano po jednym do każdego wielbłąda, a jeźdźcy udali się w drogę powrotną, aby uwięzionych wrogów odstawić do obozowiska. Wszyscy inni podążyli za nam i.
— Ułaskawiłeś ich zihdi; a oni mimo to umrą — zauważył Halef.
— Ich los nie jest ani moją, ani twoją rzeczą! Pomyśl, co ciebie dziś czeka. Narzeczony powinien być łagodny.
— Zihdi, czy zgodziłbyś się grać rolę delyla u Hanneh?

— Tak, jeżelibym był muzułmaninem.
Aby go oszczędzić, mierzyłem w pierś konia...
— Panie, jesteś chrześcijaninem, Frankiem, z którym można mówić o trzech rzeczach. Czy wiesz, co to jest miłość?

— Wiem. Miłość to kolokwiat; kto go zje, dostanie boleści w brzuchu.
— O, zihdi, kto porównuje miłość z kolokwiatem! Niech Allah oświeci ci rozum i rozgrzeje twe serce. Dobra żona jest jak fajka z jaśminu i jak torebka, z której tytoniu nigdy nie ubywa. Miłość ku dziewicy jest — jest — jak — jak turban na łysej głowie, jako słońce nad pustynią.
— Tak. A kogo trafią jej promienie, dostaje udaru słonecznego. Mnie się zdaje, że ty go już masz, Halefie. Niech ci Allah dopomoże!
— Zihdi, wiem, że nie chcesz nigdy zostać narzeczonym; ale ja jestem nim właśnie, to też serce moje otworzyło się jak nos, co pije woń kwiatów.
Nasza rozmowa skończyła się, towarzysze dopędzili nas. Jechaliśmy w milczeniu. Gdyśmy już byli blisko miasta, szejk zatrzymał swe wielbłądy. Wziął bowiem ze sobą parę wielbłądów, abyśmy mogli na nich wrócić do obozu.
— Zaczekam tu, zihdi — rzekł do mnie.
— Kiedy wrócisz z miasta?
— Zanim słońce przebieży drogę tak długą, jak twoja lanca.
— A pamiętaj przynieść tirszeh lub kiahat![50]
— Dobrze. Przyniosę ci także mirek i kalem[51].
— Zrób tak. Niech cię Allah chroni!
Atejbehowie usiedli w kuczki przy swych wielbłądach, a my trzej pośpieszyliśmy do miasta.
— Czyż nie mieliśmy przygody? — zapytałem Albaniego.
— A jakże! I to nie byle jaką! Lada chwila mogłoby przyjść do mordu i zabójstwa. Byłem już przygotowany do walki.
— Tak. Wyglądałeś pan jak bohater, z którym niema żartów. Jak panu posłużyła jazda?
— Hm! Z początku rozpędziliśmy się zanadto, ale potem szło wszystko jaknajlepiej. Niemasz nic nad porządną europejską kanapę. Czy pan myśli pójść z tymi Arabami? A zatem nie zobaczymy się już nigdy!
— Prawdopodobnie, gdyż pan zapewne odjedzie stąd przy najbliższej sposobności. Ale przypadkiem możemy się gdzieś spotkać. Miałem w mojem życiu wiele takich niespodzianych przypadków.
Moja przepowiednia ziściła się potem. Teraz pożegnaliśmy się bardzo serdecznie. Odprowadziwszy wielbłądy do dewedżiego, udałem się z Halefem do mego mieszkania, by spakować rzeczy i pożegnać się z gospodarzem. Wyjechaliśmy z miasta na dwóch wynajętych osłach, a za miastem dosiedliśmy wielbłądów, które miały nas zawieźć do obozu Atejbehów.





  1. Kajuta, komora.
  2. Modlitwa południowa
  3. Torby z koźlej skóry, z sierścią na zewnątrz.
  4. Skrzynia, podobna do szafy.
  5. Woreczki płócienne.
  6. Opium.
  7. Mapa.
  8. Uczeni.
  9. Święte przybory.
  10. Bankier.
  11. Robotnicy.
  12. Kwiaty.
  13. Córki raju, huryski.
  14. Poganiacz osłów.
  15. Gospoda.
  16. Stróż bramy.
  17. Pieczęć.
  18. Jubiler.
  19. Buchalter.
  20. Kupiec.
  21. Gatunek wielbłąda.
  22. Wypożyczający wielbłądy.
  23. Jedna „para“ ma osiem „borbi“.
  24. Wioska, składająca się z kilku namiotów.
  25. Jego Wysokość.
  26. Po 5 marek, czyli razem 25 marek.
  27. Mały wygięty patyk.
  28. Strzelba.
  29. Dziryt.
  30. Święta księga.
  31. Krwawy odwet.
  32. Przeklęci.
  33. Beduini.
  34. Gość.
  35. Podwyższenie z drzewa, pokryte kobiercem.
  36. Naczelnik obozu.
  37. Córka szejka Maleka.
  38. Konieczne i wymagane czynności.
  39. Anna.
  40. Światło księżyca.
  41. Kwiaty.
  42. Jabłko granatu.
  43. Akacja.
  44. Światło słoneczne.
  45. Wieś.
  46. W pałacu.
  47. Małżeństwo.
  48. Pieczątka i wosk.
  49. Pistolety.
  50. Pergamin lub papier.
  51. Atrament i pióro.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.