Przez pustynię/Część I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez pustynię
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Pochodzenie Opowiadania podróżnicze. Tom I
Wydawca Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1938
Druk Druk. „Concordia“ Sp. Akc., Poznań
Miejsce wyd. Poznań, Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durch die Wüste
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ V.
ABU-ZEIF.

„Aruszywszy się Anioł Boży, który szedł przed obozem Izraelskim, zaszedł za nie: i z nim pospołu słup obłokowy, przodek opuściwszy pozad.
Stanął między obozem egipskim a między obozem izraelskim, a był obłok ciemny dla Egipcjan i oświecający noc Izraelitom, tak iż jedni do drugich przez całą noc przystąpić nie mogli.
A gdy Mojżesz wyciągnął rękę na morze, zniósł je Pan wianiem wiatru gwałtownego i parzącego całą noc i obrócił w suszę: i rozstąpiła się woda.
Synowie Izraela wkroczyli do morza po suszy, bo była woda jako mur, po prawej i po lewej stronie ich.
A Egipcjanie, goniąc, weszli za nimi; i wszystka jazda Faraona, wozy jego i jezdni przez pośrodek morza.
I już była straż zaranna przyszła, alić oto wejrzawszy Pan na wojska Egipcjanów, przez słup ognia i obłoku, pobił wojsko ich.
I powywracał koła wozów i pogrążył w głębią. Rzekli tedy Egipcjanie: Uciekajmy przed Izraelem, Pan bowiem walczy za nimi przeciwko nam.
I rzekł Pan do Mojżesza: Wyciągnij rękę twą na morze, że się wrócą wody na Egipcjany, na wozy i na jezdne ich.
A gdy wyciągnął Mojżesz rękę przeciw morzu, wróciło się na pierwszem świtaniu na pierwsze miejsce: a uciekającym Egipcjanom zaskoczyły wody i ogarnął je Pan wpośród nawałności.
I wróciły się wody i okryły wozy i jezdne, wszystkiego wojska Faraonowego, którzy goniąc, weszli byli w morze; nawet i jednego z nich nie zostało.
A synowie Izraelowi szli przez pośrodek suchego morza, a wody im były jako miasto muru po prawej i lewej stronie.
I wybawił Pan w on dzień Izraela z ręki Egipcjanów; i widzieli Egipcjany martwe na brzegu morskim i rękę wielką, której użył Pan przeciwko im; i bał się lud Pana, i uwierzyli Panu, i Mojżeszowi, słudze Jego“.
Przypomniał mi się ten ustęp z drugiej księgi Mojżesza (XIV w. 19 — 31), gdy zatrzymałem wielbłąda „w dolinie Hiroth, w kierunku Baal Cephon“, aby spojrzeć na lśniące fale Czerwonego morza. Doznałem uczucia, podobnego do owej trwogi, która na widok jego ogarnęła ongiś serca Izraelitów. Nie przestrach przed morskim odmętem, ale święty, nabożny lęk mnie przejął do głębi duszy, gdy stanąłem na ziemi, o której pismo święte głosi, iż na niej spoczywała noga Wiekuistego i władło ramię Jego. Zdawało mi się, że słyszę głos, co zawołał ongiś do syna Amrama i Jochebeth: „Mojżeszu, Mojżeszu, nie zbliżaj się, ale zdejm obuwie twe, bo miejsce, na którem stoisz, święte jest!“
Za mną był kraj Ozyrysa i Izydy, kraj piramid i sfinksów, kraj, w którym naród wybrany dźwigał brzemię niewoli i ze skał Mokattamu zbudował te cudotwory sztuki budowniczej, które dziś jeszcze wywołują podziw podróżnych.
W sitowiu tej sędziwej rzeki królewna egipska znalazła dziecię, które powołane było do tego, aby wyzwolić naród z niewoli i dać mu dziesięć przykazań, które po tysiącach lat stanowią podstawę wszelkiego prawa i przepisów.
U stóp moich iskrzyły się w słońcu fale zatoki Arabskiej. Na głos Jehowy Sabaoth, rozstąpiły się ongiś te fale i utworzyły dwa mury, między któremi naród ciemiężony znalazł drogę do wolności, a narodowi ciemiężców i prześladowców zgotowały grób i zagładę. W tych samych falach o mało co nie zginął „sułtan Kebihru“, Napoleon Bonaparte.
Naprzeciw Birket Faraun, jeziora Faraona — jak nazywają je Arabowie — wznoszą się skały Synaju, najsławniejszej góry na ziemi, ogromne, niespożyte, jak słowa, co ozwały się wśród grzmotów i błyskawic: „Jam jest Pan, Bóg twój, nie będziesz miał cudzych Bogów przede mną!“
Nietylko ta miejscowość, ale i jej dzieje przypominały mi dawne miłe wrażenia. Ileż to razy w dzieciństwie, siedząc na kolanach babki, słuchałem z zapartym oddechem jej opowiadań o stworzeniu świata, o grzechu pierworodnym, o bratobójstwie, o potopie, o Sodomie i Gomorze i nadaniu praw na górze Synaj — — — potem babka składała mi rączki i uczyła mnie dziesięciu przykazań. Śmiertelna powłoka ukochanej, nabożnej babki dawno już spoczęła w grobie, a mnie danem było patrzeć cielesnemi oczyma na tę górę cudowną, którą babka moja widziała tylko okiem rozmodlonego ducha. Wiara daje silniejsze przekonanie niż najwspanialszy gmach ludzkiej logiki. Tę prawdę uczułem głęboko w owej uroczystej chwili. Pogrążony w nabożnem rozmyślaniu długo jeszcze byłbym stał na miejscu i patrzył wdał, gdyby mnie głos mego Halefa nie obudził z zadumy:
— Hamdulillah, chwała Bogu, przebyliśmy już pustynię. Zihdi, oto jest woda. Zsiądź z wielbłąda i pokrzep się kąpielą. Ja to samo uczynię.
Wtem przystąpił do mnie jeden z Beduinów, którzy prowadzili nas przez pustynię, i podniósł ostrzegawczo rękę.
— Nie czyń tego, effendi!
— Dlaczego?
— Bo tu mieszka melek el newth, anioł śmierci. Kto tu wejdzie do wody, albo utonie, albo wyniesie z sobą zarodek śmierci. Każda kropla tego jeziora, to łza owych stu tysięcy dusz, które tu zginęły, bo chciały zabić Zidna Muza[1] i lud jego. W tem miejscu nie zatrzymuje się nigdy ani statek ani łódź; Allah, którego Hebrejczycy nazywają Dżehuwa[2], przeklął to miejsce.
— Czy to prawda, że tu nie zatrzymuje się żaden statek?
— Tak jest.
— Chciałem tu czekać na statek, któryby mnie zabrał.
— Chcesz się udać do Suezu? Poprowadzimy cię, a na naszych wielbłądach zajedziesz tam prędzej, niż na statku.
— Nie jadę do Suezu, lecz do Tor.
— Skoro tak, to musisz pojechać morzem; tu jednak żaden statek cię nie przyjmie. Pozwól, że zaprowadzimy cię kawał drogi na południe, aż znajdziemy się w miejscu, gdzie duchy nie mieszkają i każdy statek chętnie się zatrzyma i weźmie cię na pokład.
— Jak długo trzeba tam jechać?
— Nie całe trzy razy więcej od czasu, który Frankowie nazywają godziną.
— A więc naprzód!
Nie obrałem zwykłej drogi z Kairu do Suezu, by się dostać na wybrzeże Czerwonego morza. Przestrzeń między temi dwoma miastami już oddawna nie zasługuje na nazwę pustyni. Dawniej była ona niebezpieczna dla podróżnych spowodu braku wody i grasujących tam Beduinów, zawsze skorych do rozboju i grabieży. Sczasem wszystko się zmieniło i dlatego obrałem inną drogę, położoną więcej na południe. Podróż przez opustoszałe obszary była dla mnie ciekawsza, niż po drogach bitych i bezpiecznych. Chciałem więc ominąć Suez, gdzie mogłem zobaczyć to, co już wielokrotnie widziałem i dostatecznie poznałem. Droga nasza wiła się ku nagim wzgórzom Dżekehm i Da-ad, a gdy po prawej stronie ukazał się szczyt Dżebel Gharibu, zostawiliśmy już za sobą grób Faraona. Po lewej stronie Czerwone morze tworzyło zatokę, a w niej stał statek na kotwicy.
Był to jeden z owych statków, które na Czerwonem morzu nazywają sambukami. Sambuk, mający sześćdziesiąt stóp wzdłuż i jakie piętnaście wszerz, mieści w tyle, pod małym pokładem zbitą z desek komórkę, przeznaczoną dla kapitana i przedniejszych pasażerów. Prócz rzemieni dla wioseł, ma on dwa wielkie trójkątne żagle, z których jeden sięga ponad przód statku, a gdy dmie weń wiatr, przybiera kształt bani, jak to nieraz widzimy na starożytnych monetach lub dawnych malowidłach ściennych. Można śmiało powiedzieć, że statki, używane dziś w tych okolicach, nie różnią się pod żadnym względem od tych, jakie widziano w czasach starożytnych, i że żeglarze zawijają dziś do tych samych zatok i przystani, które tętniły gwarnem życiem już wtedy, kiedy Dionizos przedsięwziął sławną swą wyprawę do Indyj. Statki, krążące po Czerwonem morzu, są zazwyczaj zbudowane z indyjskiego drzewa, zwanego przez Arabów: sadż. Drzewo to twardnieje w wodzie do tego stopnia, że nie można potem wbić w nie gwoździa. Oczywiście, nie gnije ono wcale; niejeden więc sambuk liczy do dwustu lat wieku.
Żegluga w zatoce arabskiej jest bardzo niebezpieczna, to też w nocy nie żegluje się, ale każdy statek stara się wieczorem zawinąć do bezpiecznej przystani.
Sambuk, co stał na kotwicy, właśnie był to samo uczynił. Załoga opuściła statek i rozłożyła się opodal nad rzeczką, wpadającą do morza. Jeden z żeglarzy siedział na boku; poznałem po jego wyniosłem wejrzeniu, że to kapitan albo właściciel statku. Nie był to Arab, lecz Turek. Sambuk miał na sobie barwy wielkorządcy, a załoga odziana była w tureckie uniformy.
Gdyśmy się do tych ludzi zbliżali, nikt się nie ruszył z miejsca. Zajechałem wprost przed dowódzcę, dotknąłem piersi prawicą i powitałem go umyślnie po arabsku.
— Niech cię Bóg strzeże, czy jesteś kapitanem statku?
Spojrzał na mnie wyniośle, zmierzył mnie powoli od stóp do głowy i wreszcie raczył mi odpowiedzieć:
— Tak.
— Dokąd jedzie twój sambuk?
— Wszędzie.
— Co wieziesz?
— Różne rzeczy.
— Czy przyjmujesz pasażerów?
— Nie wiem.
To było coś więcej niż małomówność, to było grubijaństwo. Dlatego potrząsając głową z politowaniem, rzekłem doń:
— Jesteś kelleh, nieszczęśliwy! Koran nakazuje litować się nad takiemi istotami. Ubolewam nad tobą!
Spojrzał na mnie gniewnie, ale i z pewnem zdziwieniem.
— Litujesz się nade mną? Nazywasz mnie nieszczęśliwym? A to dlaczego?
— Allah obdarzył cię mową, ale dusza twa jest niema. Zwróć się ku kiblah[3] i błagaj Boga, aby ci wrócił mowę, inaczej nie będziesz mógł wejść do raju!
Uśmiechnął się pogardliwie i położył ręce na pasie, za którym tkwiły dwa potężne pistolety.
— Lepiej milczeć niż gadać. Jesteś gaduła; wergi-baszi Muhrad Ibrahim woli milczeć.
— Wergi-baszi? Starszy poborca celny? Jesteś więc wielkim, i bądź co bądź sławnym mężem, ale mimo to musisz mi odpowiadać, gdy cię pytam.
— Grozisz mi? Nie omyliłem się więc, sądząc, żeś Arab ze szczepu Dżeheine. Arabowie ze szczepu Dżeheine znani są nad Czerwonem morzem jako przemytnicy i rabusie.
Poborca miał mnie za Araba z tego szczepu i dlatego zachowywał się względem mnie tak opryskliwie.
— Czy boisz się Dżeheineńczyków? — zapytałem.
— Czy się boję? Muhrad Ibrahim nie zna obawy!
Mimo, że błysnął groźnie oczyma, zauważyłem na jego twarzy nagłe zalęknienie.
— A gdybym tak naprawdę był Dżeheineńczykiem?
— Nie bałbym się ciebie.
— Naturalnie. Masz przy sobie dwunastu gemi-tai-fazyler[4] i ośmiu służących, podczas gdy ze mną są tylko trzej ludzie. Nie jestem jednak ze szczepu Dżeheine, nie jestem nawet Arabem, lecz przybywam z Zachodu.
— Z Zachodu? A jednak nosisz szatę Beduina i mówisz po arabsku?
— Czy to wzbronione?
— Nie! — ozwał się, przybierając lekceważącą minę.
— Zapewne jesteś bostandżi[5], albo bacirgian?[6].
— Ani jeden, ani drugi. Jestem jacmakdżi.
— Pisarzem? O jacik, o biada, a ja miałem ciebie za walecznego Beduina! Czem jest pisarz? — Pisarz nie jest zgoła prawdziwym mężczyzną; pisarz, to człowiek, co pożera pióra i pije atrament; pisarz nie ma krwi w sobie, ani serca, ani odwagi, ani — — —
— Dość! — przerwał mu mój służący. — Muhrad Ibrahim, widzisz, co mam tu w dłoni?
Zeskoczywszy z wielbłąda, stanął przed Turkiem, wywijając biczyskiem. Turek ściągnął groźnie brwi, ale odpowiedział spokojnie:
— Bicz.
— Pięknie. Jestem hadżi Halef Omar ben hadżi Abbul Abbas ibu hadżi Dawud el Gossarah. Ten zihdi, to Kara ben Nemzi, który się nikogo na świecie nie boi. Przeszliśmy Saharę i cały Egipt i dokonaliśmy wielu czynów bohaterskich. O nas będą opowiadali we wszystkich kawiarniach i na wszystkich cmentarzach świata. Jeśli odważysz się powiedzieć jeszcze słowo, które się nie spodoba memu effendi, to spróbuję na tobie tego bicza, choć jesteś wergi-baszi i masz przy sobie tylu ludzi.
Groźba ta wywarła piorunujące wrażenie. Obaj Beduini, którzy towarzyszyli mi aż dotąd, cofnęli się nagle wtył z przerażenia na widok niebywałej zuchwałości; majtkowie i służący Turka zerwali się z miejsc i chwycili za broń; baszi powstał również i sięgnął ręką po pistolet. Halef skierował szybko lufę swego pistoletu w jego pierś.
— Pochwyćcie go! — rozkazał baszi, chyląc jednakże ostrożnie pistolet wdół.
Poczciwcy ci mieli wprawdzie wygląd bardzo groźny, ale nie śmieli nawet zbliżyć się do Halefa.
— Czy wiesz, co to znaczy zagrozić biczem wergi-baszy? — zapytał Turek.
— Wiem — odpowiedział Halef. — Wergi-baszy zagrozić biczem, znaczy tyle, co wygrzmocić go naprawdę, jeśli się poważy, mówić dalej w ten sposób, jak dotychczas. Tyś Turek, niewolnik wielkorządcy, ja zaś wolny, swobodny Arab.
Zsiadłem z wielbłąda i wyjąłem paszport.
— Widzisz, Muhrad Ibrahim, że boicie się nas więcej, niż my was. Popełniłeś wielki błąd, obrażając effendiego, który stoi w gielgeda padyszahnin.
— Pod opieką wielkorządcy, niech mu Allah błogosławi! Kogo masz na myśli?
— Siebie.
— Siebie? Tyś giaur — — —
— Lżysz! — przerwałem mu.
— Jesteś niewiernym, a o giaurach czytamy w Koranie: „O wierni, nie zawierajcie przyjaźni z takimi, co nie wyznają waszej wiary. Oni was uwodzą i życzą wam źle!“ Jakżeż więc może niewierny zostawać pod opieką wielkorządcy, który jest obrońcą wiernych?
— Znane mi są słowa, które przytoczyłeś; są zawarte w trzeciej surze Koranu, w surze Amran; ale otwórz oczy twe i pokłoń się w pokorze przed biuruldu padyszacha. Masz je tu!
Wziął pergamin, przycisnął go do czoła, oczu i piersi, skłonił się aż do ziemi, i przeczytał. Potem mi go oddał.
— Czemu nie powiedziałeś mi zaraz, żeś arkadar[7] sułtana? Byłbym cię nie nazwał giaurem, mimo iż jesteś niewiernym. Witam cię, effendi!
— Witasz mnie, a równocześnie wyrażasz się obelżywie o mojej wierze! My, chrześcijanie, jesteśmy grzeczniejsi i znamy się lepiej na wymaganiach gościnności niż wy; my nie nazywamy was giaurami, boć to przecie i nasz Bóg, który w waszej mowie zwie się: Allah.
— To nieprawda. Allah jest tylko nasz; wy zaś macie trzech bogów: Ojca, Syna i Ducha.
— Ależ my mamy tylko jednego Boga, albowiem Ojciec, Syn i Duch stanowią jedność. Wy mówicie: „ Allah il Allah, Bóg jest Bogiem!“ A nasz Bóg rzekł: „Jestem Bogiem silnym, jedynym“. W drugiej surze, powiada Koran: „On jest żywy i wieczny; sen Go nigdy nie nawiedza; wszystko, co jest w niebie i na ziemi, należy do niego“. Nasze zaś pismo święte mówi: „Bóg jest po wieczne czasy, a wszelka rzecz jest jawną przed okiem Jego. On stworzył ziemię, a nieba są dziełem Jego rąk“. Czy to nie to samo?
— Tak, wasz Kitab[8] jest dobry, ale wiara wasza jest fałszywa.
— Mylisz się. Wasz Koran mówi: „Sprawiedliwość nie polega na tem, że zwraca się (przy modłach) twarz ku wschodowi lub zachodowi, ale ten jest sprawiedliwy, kto wierzy w Boga, w sąd ostateczny, w aniołów, pismo i proroków, kto z miłości ku bliźniemu daje ze swego majątku krewnym, sierotom, ubogim i pielgrzymom, a nawet każdemu proszącemu, kto odmawia modlitwy, dotrzymuje układów i znosi cierpliwie nędzę i nieszczęście. Taki tylko jest sprawiedliwy i prawdziwie bogobojny“. Nasze pismo święte nakazuje: „Kochaj Boga nadewszystko, a swego bliźniego, jak siebie samego“. Czyż wiara nasza nie uczy nas tego samego, co i wasza was?
— Wszystko, co jest w waszym Kitabie, odpisaliście z Koranu.
— To niemożliwe, bo nasz Kitab jest o dwa tysiące lat starszy, niż wasz Koran.
— Jesteś effendim, a effendi potrafi dowieść wszystkiego, choćby i nie miał słuszności. Skąd przybywasz?
— Z kraju Gipt[9], tam na Zachodzie.
— Dokąd zdążasz?
— Ku Tor.
— A potem?
— Do monastyru[10] na Dżebel Sinahi.
— Musisz więc przeprawić się przez wodę.
— Tak jest. A ty dokąd jedziesz?
— Także do Tor.
— Czy weźmiesz mnie z sobą?
— Jeśli dobrze zapłacisz i dbać będziesz o to, abyśmy się tobą nie splamili.
— Nie troszcz się o to! Ile żądasz?
— Za was czterech i za wielbłądy?
— Tylko za mnie i za mego służącego hadżi Halefa. Ci dwaj ludzie wrócą się ze swymi wielbłądami.
— Czem chcesz zapłacić? Pieniędzmi, czy czem innem?
— Pieniędzmi.
— Czy będziesz od nas brał żywność?
— Nie; dacie nam tylko wody.
— Zapłacisz więc za siebie dziesięć, a za tego hadżi Halefa osiem misri.
Roześmiałem mu się w twarz. Za tę krótką jazdę i za kilka haustów wody zażądać osiemnaście misri, a więc około trzydziestu czterech talarów — to było już naprawdę po turecku.
— Zajedziesz zapewne przez dzień aż do zatoki Nayacat i tam statek twój stanie na kotwicy? — zapytałem go.
— Tak jest.
— Przybędziemy więc w południe do Tor?
— Tak. Dlaczego pytasz?
— Bo nie dam za tak krótką jazdę osiemnastu misri.
— To zostaniesz tu i będziesz musiał z kim innym pojechać, a ten jeszcze więcej zażąda.
— Nie zostanę i nie pojadę z kim innym, lecz pojadę z tobą.
— Więc dasz tyle, ile zażądałem.
— Słuchaj, co ci powiem! Ci dwaj ludzie pożyczyli mi swoich wielbłądów i towarzyszyli mi z El Kahira piechotą za cztery talary; podczas Hadż przewożą pielgrzymów przez morze za opłatą jednego talara. Dam tobie za siebie i za mego służącego trzy talary; to jest dość.
— Zostaniesz więc tu. Mój sambuk nie jest statkiem ładownym; należy do wielkorządcy. Mam obowiązek zbierać cehka[11] i nie wolno mi brać pasażerów na pokład.
— Ale jeżeli zapłaci osiemnaście misri, to wolno! Właśnie dlatego, że sambuk twój należy do wielkorządcy, będziesz mnie musiał przyjąć. Spójrz raz jeszcze na biuruldu! Są tu napisane słowa: „jheb imdad wermek, zahihlik iczin meszghul, ejercze akdżezic — „udzielać wszelkiej pomocy, dbać o bezpieczeństwo, choćby i bez zapłaty“. Czy zrozumiałeś? Osobie prywatnej musiałbym zapłacić, ale urzędnika nie muszę opłacać. Te trzy talary daję tobie z własnej woli; jeśli nie chcesz, to będziesz mnie musiał wziąć z sobą za darmo.
Wobec takiego postawienia kwestji, zaczął zmniejszać swe żądania. Po długich targach wyciągnął wreszcie rękę i rzekł:
— Niech i tak będzie. Jesteś w gielgieda padyszahnin i dlatego wezmę cię z sobą za trzy talary. Daj je tu!
— Zapłacę ci dopiero wtedy, gdy będę w Tor opuszczał statek.
— Effendi, czy wszyscy Nessarahowie[12] są tak skąpi jak ty?
— Nie są skąpi, lecz ostrożni. Pozwól, że udam się na pokład; nie będę spał na lądzie, lecz na statku.
Zapłaciłem moim przewodnikom; ci otrzymawszy prócz zapłaty bakszysz, wsiedli na swe wielbłądy i wrócili, mimo że zbliżała się noc. Potem udałem się z Halefem na pokład. Nie miałem namiotu.
Na pustyni cierpi się w dzień spowodu skwaru, a w nocy spowodu zimna. Kto biedny i nie ma namiotu, tuli się w nocy do swego wielbłąda lub konia, aby się przy nim ogrzać i zasnąć. Ponieważ nie miałem ani, konia, ani wielbłąda, a noce były tu nad wodą chłodniejsze niż w głębi kraju, więc wolałem schronić się na statek.
— Zihdi — zapytał mnie Halef — czy dobrze zrobiłem, grożąc biczem temu wergi-baszy?
— Nie chcę ci przyganiać.
— Ale dlaczego mówisz wszystkim, że jesteś niewiernym?
— Czyż należy dla jakiejś obawy zatajać prawdę?
— Nie; ale ty jesteś na najlepszej drodze, by stać się wierzącym. Znajdujemy się na wodzie, którą Frankowie nazywają Bar el Hamra, Czerwonem morzem; tam oto jest Medina, a dalej na prawo Mekka. Odwiedzę te dwa miasta proroka; a ty co poczniesz?
Halef wyraził głośno rzecz, która zajmowała mnie już od kilku dni. W książkach czyta się, że każdemu chrześcijaninowi, co waży się wejść do Mekki lub Mediny, grozi śmierć. Czy to prawda? A zresztą, czy trzeba tam iść i mówić, że się jest chrześcijaninem? A może zachodzi znaczna różnica między czasem spokojnym a owemi dniami, kiedy przybywają liczne karawany pielgrzymów, a fanatyzm dochodzi do szczytu? Nieraz czytałem, że niewiernym nie wolno wejść do meczetu, a jednak byłem sam później w rozmaitych meczetach. Podobnie ma się może rzecz ze świętemi miastami. Wogóle zdołałem się przekonać, że Wschód jest pod bardzo wieloma względami innym, trzeźwiejszym, niż zwykle sobie wyobrażamy; nie chciało mi się więc uwierzyć, aby krótki, być może, kilkugodzinny pobyt w Mekce mógł być aż tak strasznie niebezpiecznym. Turek miał mnie za Beduina; mogłem się więc spodziewać, że i inni uważać mnie będą za Beduina. Mimo to nie mogłem powziąć stanowczego zamiaru.
— Nie wiem jeszcze — odpowiedziałem Halefowi.
— Pójdziesz ze mną do Mekki, zihdi, ale wprzód przyjmiesz prawdziwą wiarę w Dżiddzie.
— Nie, nie uczynię tego.
Głos jakiś, rozlegający się na brzegu, przerwał naszą rozmowę. Turek kazał ludziom swoim odmawiać modlitwę wieczorną.
— Effendi, słońce schodzi z nieba; pozwól, że się pomodlę! Ukląkł i modlił się, a głos jego łączył się z głosami rozmodlonych Turków. Ledwie ta wspólna, uroczysta modlitwa przebrzmiała, odezwał się głos inny z za skały, zamykającej widok na północną stronę morza:
— W Allahu pełnia ukojenia, wspaniały jest On, nasz Obrońca. I niema władzy i potęgi, jeno u Boga Najwyższego. O Panie nasz, ia Allah, co chętnie przebaczasz, o Wszechmiłujący, ia Allah, Allah hu!
Słowa tej modlitwy były zaintonowane potężnym hasem, ale ilekroć powtarzało się imię Allaha, głos przybierał ton wyższy i silniej zaakcentowany. Znałem te słowa i tę intonację; takim zawodzącym głosem zwykle modlili się derwisze. Turcy powstali i spojrzeli w stronę, skąd rozległ się ten głos. Teraz ukazało się czółno, długie na sześć stóp zaledwie, o czterech stopach szerokości, a w niem klęczał człowiek i robiąc wiosłem, w takt uderzeń odmawiał modlitwę. Miał na sobie szatę białą, a czerwony jego tarbusz owinięty był również białym turbanem. Strój taki jest oznaką sekty fakirów, zwanej Kaderijeh, a składającej się przeważnie z rybaków i żeglarzy. Założycielem jej był Abdelkader el Gilani. Derwisz, ujrzawszy sambuk, zamilkł, a potem zawołał:
— La ilaha illa lah!
— Illah lah! — odpowiedzieli tamci chórem.
Podpłynąwszy do sambuka, wstąpił na pokład. Nie byliśmy tu z Halefem sami, bo przyszedł za nami kiredżi[13]; do niego też zwrócił się derwisz:
— Bóg z tobą!
— Bóg ze mną i z tobą! — brzmiała odpowiedź sternika.
— Jak się masz?
— Dobrze, jak i ty.
— Do kogo należy ten sambuk?
— Do Jego Mości Wielkorządcy, który jest ulubieńcem Allaha.
— Kto go prowadzi? Nasz effendi, wergi-baszi Muhrad Ibrahim.
— Jaki ładunek macie?
— Nie mamy ładunku; jedziemy z miejsca do miejsca, aby ściągać podatek, nakazany przez wielkiego szeryfa z Mekki.
— Czy wierni dawali hojnie?
— Nikt nie poskąpił datku, albowiem Allah odpłaca podwójnie każdemu, kto daje jałmużnę.
— Dokąd jedziecie stąd?
— Do Tor.
— Nie zdołacie drogi przebyć w przeciągu dnia jutrzejszego.
— Zatrzymamy się nad Ras Nayacat. A dokąd ty chcesz się udać?
— Do Dżiddy.
— Tem czółnem?
— Tak jest. Ślubowałem, iż pojadę do Mekki na klęczkach.
— Czy nie lękasz się skał podwodnych, otchłani, złych wiatrów, co wieją w tych stronach i rekinów, co tłumnie otaczać będą twe czółenko?
— Allah jest mocny; On mnie obroni. Co to za ludzie, ci dwaj?
— Giaur i jego służący.
— Niewierny? Dokąd on zdąża?
— Do Tor.
— Pozwól, że spożyję tu me daktyle; potem pojadę dalej.
— Nie przenocujesz z nami?
— Muszę się wnet wybrać w dalszą drogę.
— To bardzo niebezpieczne.
— Wierny nie powinien się lękać; życie jego i zgon zapisane są w księdze.
Usiadł i wyjął garść daktyli.
Stałem w pewnej odległości od derwisza i sternika, wsparty na balustradzie i wpatrywałem się w morze.
Sądzili zapewne, że jestem zbyt od nich oddalony, by móc usłyszeć ich rozmowę. Derwisz zapytał więc:
— Czy jest bogaty?
— Nie.
— Skąd wiesz o tem?
— Dał tylko szóstą część opłaty, której zażądaliśmy za jego przewóz. Ale ma za to biuruldu wielkorządcy.
— Jest więc zapewne jakimś dostojnym panem. Czy ma wiele pakunków przy sobie?
— Nie ma żadnego pakunku, ale dużo broni.
— Słyszałem, że Frankowie są ludźmi spokojnymi. Zapewne nosi broń jedynie na to, aby się nią pochwalić… Posiliłem się już; teraz pojadę dalej… Złóż podziękowanie twemu panu za to, że pozwolił biednemu fakirowi wejść na statek.
Za kilka chwil ukląkł znowu w swem czółnie, chwycił za wiosło i poruszając niem równomiernie, śpiewał w takt wiosła: „la Allah, Allah hu!“
Człowiek ten wywarł na mnie dziwne wrażenie. Dlaczego wszedł na statek, a nie przybił do brzegu? Dlaczego pytał się, czy jestem bogaty i rozglądał się podczas rozmowy po całym pokładzie wzrokiem zadziwiająco bystrym? Nie miałem właściwie żadnego powodu do podejrzeń, a jednak w głębi duszy ostrzegało mnie coś przed tym człowiekiem. Mógłbym przysiąc, że nie był to derwisz.
Gdy się już znacznie oddalił od brzegu, popatrzyłem na niego przez lunetę. W owych okolicach zmierzch trwa bardzo krótko, ale było jeszcze dość jasno, bym go mógł dokładnie widzieć przez szkła powiększające. Nie klęczał już, jak sobie był ślubował, lecz siedział wygodnie i obróciwszy czółno w inną stronę — zmierzał do przeciwległego brzegμ. Pomyślałem sobie, że tu dzieją się jakieś rzeczy tajemnicze.
Obok mnie stał Halef i przyglądał mi się uważnie. Starał się widocznie odgadnąć me myśli.
— Czy widzisz go jeszcze, zihdi? — zapytał mnie.
— Widzę.
— Sądzi, że nie możemy go już widzieć i zbliża się do lądu!
— Tak jest. Z czego to wnosisz?
— Allah tylko jest wszechwiedzący, ale Halef ma bystre oczy.
— Cóż ujrzały twe oczy?
— Że człowiek ten nie był ani derwiszem, ani fakirem.
— Ah!
— Tak jest, zihdi. Czyś widział kiedyś lub słyszał, żeby derwisz z zakonu Kaderijeh, odmawiał i śpiewał litanję Hawlajipów?[14].
— Słusznie. Ale na cóż się podawał za fakira, skoro nim nie jest?
— To należy odgadnąć, effendi.
— Powiedział, że będzie jechał przez całą noc. Czemuż nie czyni tego?
Wtem przerwał sternik naszą rozmowę. Przystąpił do nas i zapytał:
— Gdzie będziesz spał, effendi?
— Ułożę się do snu w tachta-perde[15].
— Nie można.
— Dlaczego?
— Bo tam schowane są pieniądze.
— Dasz nam więc kobierce; otulimy się niemi i będziemy spali tu na pokładzie.
— Dam ci je, zihdi. Co zrobisz, gdy wrogowie zbliżą się do statku?
— Jacy wrogowie?
Zbójcy.
— Czy są tu zbójcy?
— W pobliżu są siedliska Dżeheinów. Słyną oni w całej okolicy jako największe chirziclery[16], i żaden człowiek, ani statek nie jest przed nimi bezpieczny.
— Sądzę, że wasz pan, wergi-baszi Muhrad Ibrahim, jest dzielnym, walecznym mężem, i nie boi się nikogo, ani zbójcy, ani nawet Dżeheina.
— To prawda; ale cóż on, cóż my wszyscy poradzimy wobec Abu-Zeifa, zwanego „ojcem szabli“, bardziej niebezpiecznego i straszniejszego od lwa w górach lub rekina w morzu?
— Abu-Zeif? Nie znam go; nie słyszałem jeszcze nic o nim.
— Boś cudzoziemiec. W tej porze Dżeheini przewożą swe bydło dla paszy na obie wyspy Libnah i pędzą je także na Dżebel Hassan; potem zostawiają je tu pod strażą kilku ludzi. Reszta szczepu zaś wybiera się na zbójeckie i złodziejskie wyprawy. Napadają na statki, i bądź zagarniają wszystko, co w nich znajdą, bądź wymuszają wielki okup. Abu-Zeif jest ich naczelnikiem.
— A co czyni rząd przeciw temu?
— Jaki rząd?
— Czyż nie jesteście w gielgieda padyszahnin?
— Władza rządu nie sięga do Dżeheinów. Są to wolni Arabowie, którymi opiekuje się wielki szeryf Mekki.
— Więc sami sobie pomóżcie. Pochwyćcie zbójców!
— Effendi, mówisz, jak Frank, który tego nie rozumie. Któż mógłby chwycić i zabić Abu-Zeifa?
— Przecież on jest tylko człowiekiem.
— Ale on ma pomoc szajtana[17]. Abu-Zeif może się zrobić niewidzialnym, latać po powietrzu i po morzu, nie zrani go ani szabla, ani nóż, ani kula; jego szabla zaś jest faldżymisz[18], bo przerzyna wszystkie drzwi i mury i przecina jednem uderzeniem życie stu lub więcej wrogów.
— Chciałbym go widzieć!
— O biada! pozbądź się tej chęci, effendi! Djabeł powie mu, że chcesz go widzieć, a wówczas bądź pewny, że przyjdzie. Idę, by ci przynieść kobierce; położysz się, ale wprzód pomódl się do twego Boga, aby cię ustrzegł od wszelkich niebezpieczeństw, które ci grożą.
— Dziękuję za radę, ale ja i tak zwykłem modlić się codziennie przed spaniem.
Przyniósł nam kobierce; otuliliśmy się niemi, a potem zasnęliśmy głębokim snem, bo byliśmy bardzo strudzeni uciążliwą jazdą. Przez całą noc kilku majtków czuwało bądź na lądzie przy śpiących towarzyszach, bądź strzegło pieniędzy, znajdujących się na pokładzie statku. Podniesiono kotwicę, odwiązano liny, rozpięto żagle i sambuk ruszył w dalszą drogę. Jechaliśmy tak niespełna godzinę, gdy ukazała się przed nami łódź, zmierzająca w tym samym kierunku, co i my. Zbliżywszy się do niej, ujrzeliśmy w niej dwóch mężczyzn i dwie kobiety, spowite w gęste zasłony.
Łódź stanęła, a ci dwaj mężczyźni dali znak, że chcą przemówić do sambuku. Statek nasz zwolnił biegu, a jeden z nich zawołał ku nam:
— Sambuk, dokąd?
— Do Tor.
— I my także. Weźmiecie?
— A zapłacicie?
— Chętnie.
— To wejdźcie na pokład.
Statek zatrzymał się, te cztery osoby weszły na pokład, ich łódź przywiązano do liny. Za chwilę statek ruszył dalej.
Wergi-baszi udał się do kajuty, aby przygotować miejsce dla kobiet, a po chwili i one weszły, aby się nie narażać na ciekawe spojrzenia mężczyzn. Kobiety musiały przejść obok mnie. Jako Europejczyk nie miałem obowiązku odwrócić się i zauważyłem, że nie zalatywał od nich zapach perfum. Kobiety Wschodu bowiem perfumują się tak mocno, że już zdaleka poczuć je można po odurzającym zapachu. Poczułem wprawdzie jakiś odór, który bił od nich, ale zdałem sobie zarazem sprawę, że nie pochodził on ani od wonnych kadzideł, ani od perfum, lecz przypominał pot wielbłądów i dym lichego tytoniu. Zdawało mi się, że to nie dwie kobiety przechodzą obok mnie, lecz dwaj poganiacze wielbłądów. Bądź co bądź, to rzecz pewna, że sławny perski poeta Hafis Szems-ed-Din, opiewając wdzięki tych niewiast, nie mógłby, jak zwykle, unosić się nad upajającą, rozkoszną wonią ich włosów. Wiodłem za niemi wzrokiem tak długo, aż znikły za drzwiami kajuty; nie zauważyłem jednak nic szczególniejszego. Pomyślałem sobie: być może, że odbyły dopiero co długą podróż przez pustynię, dlatego suknie ich są przesiąknięte odorem wielbłądów. Towarzysze ich rozmawiali najprzód przez dłuższy czas ze sternikiem i baszim; potem jeden z nich starał się mnie wciągnąć do rozmowy.
— Słyszałem, że jesteś Frank, effendi — zaczął.
— Tak.
— Więc nie masz tu znajomych?
— Nie.
— Czy twój lud ma również padyszacha?
— Tak.
— I paszów?
— Tak.
— A ty nie jesteś paszą?
— Nie.
— Ale zapewne jesteś sławnym mężem?
— Pek, billahi — mój Boże! bardzo sławnym!
— Czy umiesz pisać? Peh ne gicel — i jak pięknie!
— A strzelać?
— Daha ej — jeszcze lepiej!
— Podobno jedziesz tym sambukiem do Tor?
— Tak.
— Czy zdążasz potem dalej na południe?
— Tak.
— Czy znasz Inglów?
— Tak.
— To dobrze. Czyś silny?
— Korkulu — strasznie, arslandża — jak lew! Chcesz, żebym cię przekonał o tem?
— Nie, effendi.
— A jednak zrobię to, bo ciekawość twa jest większa, niż może być cierpliwość człowieka. Idź precz i nie pokazuj mi się więcej!
Chwyciłem go i obróciwszy nim w odpowiednią stronę, trąciłem tak mocno, że potoczył się po pokładzie i padł wreszcie na brzuch.
Ale wmig podniósł się i krzyknął:
— Waj zana — biada ci, znieważyłeś wiernego; musisz zginąć!
Wyciągnął handżar i rzucił się na mnie. Wślad za nim skoczył jego towarzysz, również z bronią w ręku.
Halef, widząc to, wyciągnął swój bicz z za pasa, aby powitać nim napastników; nie przyszło jednak do bitki, bo w tej chwili otworzyły się drzwi kajuty, a w nich stanęła jedna z kobiet. Podniosła milcząco rękę i cofnęła się zaraz. Obydwaj Arabowie wstrzymali swój zapęd i usunęli się nabok; ale czytałem w ich wzroku, że nie mogę się po nich niczego dobrego spodziewać.
Turcy przypatrywali się temu zajściu z największą obojętnością. Gdyby naprzykład na statku ktoś padł trupem, to byłby temu winny, według nich, własny jego kismet[19].
Zbyteczne i natrętne pytania tego człowieka złościły mnie nie na żarty. Atoli, czy były one naprawdę tak zbyteczne? Nie miałyż one przypadkiem czegoś na celu? Arab nie jest gadatliwy, a w każdym razie nie lubi rozmawiać z człowiekiem nieznajomym, o którym nie wie nic ponadto, że jest giaurem.
Pokpiwałem sobie z niego, odpowiadając mu tonem humorystycznym. Podałem się za sławnego męża i zna komitego strzelca. Ale dlaczego pragnął wiedzieć, czy jestem „paszą“, sławnym człowiekiem, pisarzem i dobrym strzelcem? Nacóż mu się zdało wiedzieć, czy zdążam na południe i czy mam przyjaciół między Anglikami? Czemuż, gdy potwierdziłem mu to ostatnie pytanie, odrzekł: „To dobrze“ i dlaczego chciał wiedzieć, czy jestem silny? A przytem zadawał mi te pytania w takim tonie, jak gdyby był moim przełożonym, lub przynajmniej sędzią śledczym, a ja oskarżonym.
Wielce mnie to zastanowiło, że tak Arab, jak i jego towarzysz, usłuchali rozkazu tej kobiety za jednem jej skinieniem. Było to rzeczą nadzwyczajną i wzbudzało odrazu podejrzenie, choćby z tego względu, że kobieta muzułmańska zajmuje bardzo upośledzone stanowisko i poza ogniskiem domowem nie wolno jej występować samodzielnie.
— Zihdi — zauważył Halef, który nie odstępował mnie ani na krok — czy widziałeś ją?
— Kogo? co?
— Brodę.
— Brodę? Jaką brodę?
— Jaką miała ta kobieta — —
— Ta kobieta? Czy ta kobieta miała brodę?
— Miała twarz zasłoniętą jaszmakiem[20] pojedyńczym, a nie podwójnym, jak przedtem, więc dostrzegłem brodę.
— Może wąsy?
— Ależ obfity zarost, brodę! To nie kobieta, lecz mężczyzna. Czy powiedzieć to basziemu?
— Powiedz, ale tak, aby nikt nie usłyszał.
Poszedł. Zapewne się nie pomylił, wiedziałem bowiem, że mogę zaufać jego bystremu oku; spostrzeżenie jego wywołało nagle w wyobraźni mej postać derwisza. Widziałem, jak Halef rozmawiał z baszim; ten śmiał się, widocznie nie wierzył. Potem Halef odwrócił się od niego z miną nader zagniewaną i przyszedł do mnie.
— Zihdi, ten baszi jest tak głupi, że nawet mnie za głupiego ma.
— Jakto?
— A ciebie ma za głupszego odemnie.
— Ah!
— Powiada, że kobieta nigdy nie ma brody, a mężczyzna nigdy nie wdziałby na siebie stroju kobiecego. Zihdi, co sądzisz o tych kobietach, co mają długie brody? Może to Dżeheini?
— Przypuszczam.
— Musimy więc uważać, zihdi!
— Tymczasem nic innego nie możemy uczynić. Przedewszystkiem zaś nie wolno nam się zdradzić, że podejrzewamy coś i mamy się na baczności. Trzymaj się zdaleka odemnie, ale tak, abyśmy sobie nawzajem każdej chwili mogli przybiec na pomoc.
Halef odszedł i został w pewnem oddaleniu odemnie, a ja położyłem się na kobiercu. Potem zająłem się wpisaniem do mego dziennika przeżytych tego dnia wrażeń i zdarzeń, przyczem spoglądałem bezustannie to w stronę kajuty, to ku owym dwom Arabom. Zdawało mi się, że każdej chwili może nastąpić jakieś nieprzyjemne zdarzenie. Dzień jednak minął spokojnie.
Mrok już zapadał, gdy zawinęliśmy do małej zatoki, utworzonej przez podobne do podkowy zagięcie Dżebel Nayacetu, który należy do granitowego łańcucha gór Synaj. Na brzegu było miejsca zaledwie na kilka kroków, bo tuż nad wodą wznosiły się strome ściany, poryte głębokiemi wyżłobieniami. Przystań ta zabezpieczała najzupełniej przed wiatrami, ale czy także przed innemi przeszkodami? — — Chętnie byłbym zajrzał do kilku najbliższych rozpadlin, ale niestety noc nastała, zanim Turcy wstąpili na ląd, by rozniecić ognisko. Ozwały się modlitwy wieczorne, wpierw El mogreb, a w godzinę potem El aszia i odbijały się uroczystem echem od nagich skał. Jeśli się kto ukrył w pobliskich rozpadlinach, to musiał wiedzieć o naszej obecności, choćby nawet nie widział ogniska. Postanowiłem tak samo, jak wczoraj, przenocować na statku i umówiłem się z Halefem, że będziemy naprzemian czuwali.
Po pewnym czasie weszli majtkowie na pokład, by objąć straż nad statkiem. Wyszły także obie kobiety z kajuty, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Blask, spływający z gwiazd południa, rozwidniał cały pokład, mogłem więc dojrzeć, że kobiety otuliły twarz w podwójną zasłonę. Niebawem wróciły znowu do kajuty, którą mogłem ciągle obserwować, choć znajdowaliśmy się teraz na przedniej części pokładu. Halef spał o jakie pięć kroków odemnie. O północy zbudziłem go potajemnie i szepnąłem:
— Spałeś?
— Tak, zihdi. Teraz śpij ty!
— Czy mogę na tobie polegać?
— Jak na sobie samym!
— Zbudź mnie, skoro usłyszysz najmniejszy szmer!
— Dobrze, zihdi!
Otuliłem się mocno dywanem i zamknąłem oczy. Chciałem zasnąć, ale nie mogłem. Zacząłem w myśli powtarzać tabliczkę mnożenia, ale i to nie pomogło. Wtem przypomniałem sobie inny sposób, którego skuteczności nieraz doświadczałem. Oto, zawarłszy powieki, obróciłem oczy tak, aby źrenice znajdowały się u góry; przytem starałem się o niczem nie myśleć. Powoli zasnąłem — wtem: cyt! — co to było! Wysuwam głowę z kobierca i patrzę w stronę Halefa. I on widocznie coś usłyszał, bo rozglądał się na wszystkie strony i nasłuchiwał. Teraz nie słyszałem już nic, gdy jednak znowu ułożyłem głowę na pokładzie, do uszu mych wpadł ten sam cichy, nieuchwytny szmer, co zbudził mnie ze snu.
— Czy słyszysz co, Halefie? — szepnąłem.
— Tak, zihdi. Co to jest?
— Nie wiem.
— Ja także nie wiem. Posłuchaj!
Dał się słyszeć bardzo cichy plusk od strony tylnego pokładu. Tam na lądzie ognisko już zgasło.
— Halefie, pójdę teraz na chwilę na tylny pokład; uważaj na moją broń i odzienie!
Z owych trzech Turków, co przyszli byli napowrót na statek, dwaj leżeli na tylnym pokładzie i chrapali głośno, trzeci przykucnął i również zasnął. Mogłem przypuścić, że śledzono mnie z kajuty; należało więc zachować wszelką ostrożność. Zostawiłem strzelbę i sztuciec, zdjąłem turban i haik[21], których biała barwa mogła mnie zdradzić. Przylgnąłem do podłogi pokładu i przysunąłem się do jego brzegu; czołgając się powoli wzdłuż, dotarłem aż do miejsca, skąd wąskie schodki wiodły ponad sufitem kajuty do steru. Wlazłem na nie jak najostrożniej, na palcach, bo od tego wszystko było zawisłe.
Zdołałem się przewlec aż do kąta za sterem i dostrzegłem wreszcie przyczynę szmeru. Łódź, na której przybyły kobiety, znajdowała się obecnie tuż pod oknem kajuty. Nachyliwszy się ostrożnie nad burtą, widziałem, jak z okienka kajuty spuszczano na linie jakiś niewielki, ale ciężki przedmiot; właśnie ta lina, ocierając się o krawędź okienka, wydawała ów dziwny szmer, którego nie można było usłyszeć inaczej, tylko po przyłożeniu ucha do desek pokładu. W łodzi stało trzech ludzi, którzy odbierali spuszczane raz po raz zawiniątka.
Zrozumiałem wszystko. Ludzie ci kradli pieniądze, które wergi-basza zebrał był w różnych stronach na rzecz ubogich.
— Alargha, ic chijanisz — baczność, jesteśmy zdradzeni! — zawołał ktoś niskim głosem z brzegu, skąd można było widzieć, co się na pokładzie działo.
Równocześnie padł strzał, i kula zaryła się obok mnie w deskę. W powietrzu błysnął strzał drugi, trzeci; kule przeleciały, nie trafiając, na szczęście, we mnie. Musiałem się teraz schronić w bezpieczne miejsce. Spojrzałem raz jeszcze wdół: łódź odpływała od statku. Zeskoczyłem na pokład.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi kajuty. Zauważyłem, że w jej tylnej ścianie usunięto dwie deski i zrobiono otwór, którym niepostrzeżenie wlazło kilku mężczyzn od strony wody. Kobiet nie było, ale za to rzuciło się na mnie równocześnie dziewięciu mężczyzn.
— Halefie! tu, do mnie! — zawołałem głośno.
Nie miałem czasu chwycić za broń. Trzech ludzi objęło mnie tak silnie, że nie mogłem nawet ruszyć ramionami. Trzej inni skoczyli do Halefa, a reszta usiłowała ubezwładnić moje pięści, któremi broniłem się zaciekle.
Tam na lądzie rozlegały się strzały, wołano o pomoc i miotano przekleństwa, a po przez ten hałas grzmiała komenda, wydawana potężnym, basowym głosem — poznałem głos derwisza.
— To ten giaur… Związać go, ale nie zabijać! — rozkazał jeden z tych, co przytrzymywali mnie ze wszystkich sił.
Starałem się wyrwać z ich objęć, ale daremnie: było ich sześciu przeciwko mnie jednemu. Wtem padł wpobliżu strzał z pistoletu.
— Ratuj! zihdi!… jestem raniony! — krzyknął Halef.
Szarpnąłem się gwałtownie i pociągnąłem mych napastników kilka kroków za sobą.
— Oszołomić go! — wrzasnął ktoś ochrypłym głosem.
Ściśnięto mnie mocniej; ale mimo rozpaczliwej obrony, otrzymałem kilka silnych uderzeń w głowę, które mię powaliły na podłogę. W uszach ozwał się jakby szum wzburzonych bałwanów, a wśród tego szumu słyszałem trzask strzałów, jęki i nawoływania. Potem zdawało mi się, że mnie skrępowano i wleczono, wreszcie nie czułem nic.
Gdym się zbudził z omdlenia, uczułem straszliwy ból w tyle głowy. Zdołałem sobie dopiero po pewnym czasie przypomnieć, co się ze mną stało.
Wokół mnie było ciemno, choć oko wykol, ale po głośnym zogu[22] poznałem, że znajduję się gdzieś w głębi statku, który pruł teraz wody z nadzwyczajną szybkością.
Ręce i nogi miałem tak mocno skrępowane, że nie mogłem się ruszyć. Nie czułem bólu, bo nie związano mnie ani sznurami, wrzynającemi się w ciało, ani rzemieniami, lecz chustami.
Mimo to położenie moje było bardzo przykre, bo nie mogłem się obronić przed szczurami, które poddawały moją osobę zbyt dokładnym oględzinom.
Minęły długie, przerażająco długie godziny, zanim nastąpiła zmiana w mojem położeniu. Wreszcie usłyszałem jakieś kroki, ale nie mogłem nic zobaczyć. Zdjęto ze mnie więzy i ktoś mi rozkazał:
— Wstań i pójdź z nami!
Podniosłem się. Prowadzili mnie na pokład. Po drodze przeszukałem swoje ubranie i przekonałem się ku memu wielkiemu zdziwieniu, że prócz broni nic mi nie zabrano.
Gdym wstąpił na pokład, zauważyłem, że znajduję się na małej harce, zaopatrzonej w dwa trójkątne żagle i jeden podobny do trapezu. Tak uzbrojony statek wymagał znakomitego kierownika, odważnego i z zimną krwią, zwłaszcza na tem morzu, pełnem skał i niebezpiecznych topieli, nawiedzanem nieustannie przez gwałtowne burze. Barka ta miała załogę trzy razy liczniejszą, niż jej było potrzeba, a na przednim pokładzie ustawiona była armata, tak zręcznie zakryta skrzyniami, beczkami i pakami, że z innego statku nie można jej było zauważyć.
Załoga składała się z ludzi wypróbowanych, silnych, odpornych, zaopatrzonych w broń palną i sieczną. Na tylnym pokładzie siedział mąż, w czerwonych spodniach, zielonym turbanie i niebieskim kaftanie. Na jego kamizelce błyszczały hafty złote, a za szalem, którym opasał swe biodra, tkwiła drogocenna broń.
Poznałem w nim natychmiast derwisza. Obok niego stał Arab, którego powaliłem był na sambuku. Stawiono mnie przed nimi obydwoma. Arab mierzył mnie wzrokiem nienawistnym, mściwym, derwisz zaś patrzy na mnie ze wzgardą.
— Czy wiesz, kto jestem? — zapytał mnie derwisz.
— Nie wiem, ale domyślam się.
— A więc, kim jestem?
— Abu-Zeif.
— Tak jest. Klęknij przede mną, giaurze!
— Co za pomysł? Czyż nie jest napisane w Koranie, że człowiek tylko przed Bogiem powinien się korzyć?
— To się nie tyczy ciebie, boś ty niewierny. Rozkazuję ci, byś ukląkł i ukorzył się przedemną.
— Nie wiem jeszcze, czy zasługujesz na cześć; lecz gdybym się nawet o tem przekonał, to złożyłbym ci uszanowanie w inny sposób.
— Giaurze, uklęknij, bo inaczej zwalę ci głowę z karku!
Powstał i dotknął się rękojeści swej krzywej szabli.
Przystąpiłem o krok bliżej do niego.
— Moją głowę? Czyś ty naprawdę Abu-Zeif, czy tylko katem jesteś?

— Jestem Abu-Zeif i dotrzymuję słowa… A więc, na kolana, albo położę ci twą głowę przed nogi!
Pokazałem mu myhir wielkorządcy
— Uważaj lepiej na własną głowę!

— Giaur!
— Korkakdżi!
— Co?! — syknął — korkakdżim, tchórzem nazywasz mnie!
— A dlaczegóż napadł na sambuk w nocy? Dlaczego ubrałeś swych dżakuslerów[23] w strój kobiecy? Dlaczego jesteś teraz odważny, gdyś otoczony swymi ludźmi i strzeżony przez nich, jak oko w głowie. Gdybyś był sam, śpiewałbyś inaczej!
— Jestem Abu-Zeif, ojciec szabli; takich dziesięciu jak ty, nie oprze się mej klindze!
— Aferihn — bardzo pięknie! Tak przemawia ten, komu strach groźbę zamienić w czyn.
— Strach?... Daj mi tu tych dziesięciu!... Gdybym ich miał, pokazałbym ci zaraz, że powiedziałem prawdę!
— Nie trzeba aż dziesięciu; wystarczy jeden.
— A możebyś ty chciał być tym jednym?
— Owszem, ale tybyś nie chciał.
— Dlaczego nie?
— Bo się boisz... Ty zabijasz gębą, nie szablą.
Spodziewałem się, że wybuchnie jeszcze wścieklejszym gniewem, lecz doznałem rozczarowania. Abu-Zeif pokrył gniew zimnym spokojem, wyciągnął stojącemu obok siebie Arabowi szablę z za pasa i podał mnie:
— Weź i broń się! Ale zapewniam cię, że gdy się złożymy po raz trzeci, będzie z ciebie już trup, choćbyś był zręczny jak Afram i silny jak Kelad.
Wziąłem szablę do rąk.
Była to niezwykła sytuacja. „Ojciec szabli“ był według wschodnich pojęć zapewne znakomitym szermierzem; wiedziałem jednak, że człowiek Wschodu jest przeciętnie równie kiepskim szermierzem, jak kiepskim strzelcem. A zatem zręczność Aframa i siła Kelada nie były tak nadzwyczajne, aby je sobie brać za przykład. Nigdy jeszcze nie biłem się z człowiekiem Wschodu według przepisów szermierki i choć nie byłem przyzwyczajony do krzywej szabli, miałem jednak wielką ochotę przekonać „Ojca szabli“ o wyższości europejskiego sposobu walki.
Cała załoga statku otoczyła nas wkoło, na wszystkich twarzach malowało się przekonanie, że Abu-Zeif uśmierci mnie za trzeciem cięciem.
Z rozpędem rzucił się na mnie gwałtownie, dziko i z takim pośpiechem, że nie miałem nawet czasu stanąć w pozycji. Bił się zbyt zapalczywie; to też zdołałem natychmiast wyprowadzić go z równowagi. Za drugim wypadem zadałem mu cięcie. Rozjuszony tem, odsłonił się nieostrożnie; wówczas, postąpiwszy pół kroku naprzód, wytrąciłem mu tak silnie z ręki szablę, że przeleciała wielkim łukiem ponad statkiem i wpadła do morza.
Zdumienie ogarnęło wszystkich wokoło.
Cofnąłem się o krok i opuściłem szablę wdół.
Abu-Zeif stał przede mną i wpatrywał się we mnie szeroko rozwartemi oczyma.
— Abu-Zeif, jesteś bardzo zręcznym szermierzem!
Te słowa przywiodły go do przytomności; ku memu zdziwieniu nie zauważyłem na jego twarzy gniewu, lecz raczej wyraz nadzwyczajnego zdumienia.
— Człowieku, jesteś niewiernym, a jednak zwyciężyłeś Abu-Zeifa! — zawołał.
— Ułatwiłeś mi zwycięstwo, bo nie władasz szablą w sposób szlachetny i prawidłowy. Za drugiem uderzeniem zraniłem cię, a trzecie wytrąciło ci broń z ręki; właściwie nie wykonałem nawet trzeciego uderzenia, podczas gdy ja miałem leżeć martwy już za trzeciem cięciem. Oddaję ci szablę; jestem teraz w twej mocy.
Ten apel do jego wspaniałomyślności odniósł dobry skutek.
— Tak, jesteś w mej mocy, jesteś moim więźniem; ale los twój spoczywa w twej ręce.
— O ile?
— Jeśli uczynisz to, czego zażądam od ciebie, będziesz wnet wolny.
— Cóż mam zrobić?
— Czy będziesz się ze mną bił na szable?
— Tak.
— Nauczysz mnie tak się bić, jak się biją Frankowie?
— Nauczę.
— Jak długo będziesz na moim statku, nie pokażesz się nikomu obcemu?
— Dobrze!
— A zejdziesz na mój rozkaz natychmiast z pokładu, gdy zbliżać się będzie jakiś statek?
— Zejdę!
— Nie przemówisz ani słowem do swego służącego, Halefa.
— Gdzie on jest?
— Tu na statku.
— Czy jest związany?
— Nie, jest chory.
— Czy zraniony?
— Ma ranę na ramieniu i złamaną nogę; nie może więc wstać.
— Nie mogę ci dać wymaganego przez ciebie przyrzeczenia. Mój służący jest moim przyjacielem, muszę się nim zaopiekować; ty na to pozwolisz!
— Nie pozwalam; ale przyrzekam ci, że będzie miał troskliwą opiekę.
— To mi nie wystarcza. Jeśli złamał nogę, to muszę mu ją wyprostować. Niema tu nikogo, ktoby to umiał zrobić.
— Ja umiem. Mam prawie takie wiadomości, jak dżerrah[24]; opatrzyłem mu ranę i obandażowałem nogę. Nie czuje już bólu i jest ze mnie zadowolony.
— Muszę się o tem dowiedzieć z jego własnych ust.
— Przysięgam ci na Allaha i proroka! Jeśli mi nie chcesz przyrzec, że nie będziesz z nim mówił, to postaram się, żebyś go już nigdy nie zobaczył. Ale mam jeszcze inne żądania.
— Żądaj!
— Jesteś chrześcijanin; czy będziesz się wystrzegał zanieczyszczania moich ludzi?
— Dobrze.
— Czy masz przyjaciół między Ingljami?
— Tak.
— Czy są to ludzie wielcy?
— Jest między nimi niejeden pasza.
— Czy oniby ciebie wykupili?
To było coś zupełnie nowego! A więc widocznie nie myślał mnie zabić, chciał tylko okupu za moją wolność.
— Ile żądasz?
— Ty masz przy sobie mało złota i srebra; tybyś się sam nie mógł wykupie.
A więc przeszukał moje kieszenie, nie znalazł jednak pieniędzy, które zaszyłem w rękawy mego tureckiego kaftana. Ale i to nie wystarczyłoby na okup. Odpowiedziałem mu więc:
— Nie mam nic; nie jestem bogaty.
— Wierzę, choć masz broń znakomitą i przyrządy, jakich jeszcze nigdy nie widziałem. Jesteś zapewne jakąś osobą znakomitą.
— Ah!
— Jesteś sławny.
— Ah!
— Powiedziałeś to temu oto Arabowi na sambuku.
— Żartowałem.
— Nie, powiedziałeś na serjo. Kto jest tak silny i włada bronią tak, jak ty, jest napewno wysokim cabitem[25], za którego jego padyszach zapłaci gruby okup.
— Mój król nie zapłaci za mą wolność pieniędzmi; zażąda mnie od ciebie zadarmo.
— Nie znam twego króla; jakżeż może on ze mną mówić i zmusić mnie do wydania ciebie?
— Uczyni to przez swego eleziego[26].
— I jego nie znam.
— Jest on w Stambule przy wielkorządcy. Mam budżeruldi, albo, jak się tu mówi: biuruldu, stoję więc w cieniu padyszacha.
Roześmiał się.
— Tu padyszach nic nie znaczy; tu znana jest tylko władza wielkiego szeryfa Mekki, ale ja znaczę tu więcej, niż oni obydwaj. Nie będę się wdawał w układy ani z twym królem, ani z jego posłem.
— A z kim?
— Z Ingljami.
— Dlaczego tylko z nimi?
— Aby cię odebrali wzamian za kogoś.
— Za kogo?
— Za mego brata, który znajduje się w ich rękach. Swego czasu napadł on na jeden z ich okrętów i został wzięty do niewoli. Odstawiono go do Aden[27] i mają go tam stracić. Teraz będą zmuszeni wypuścić go na wolność wzamian za ciebie.
— Może się mylisz. Nie należę do Ingljów. Zostawią mię w twych rękach, a zabiją twego brata.
— Wówczas i ty zginiesz. Umiesz pisać, wystosujesz więc list do nich, a ja każę go doręczyć. Jeśli dobrze list napiszesz, to wydobędą cię z niewoli, jeśli źle napiszesz, to sam się zgubisz. Namyśl się dobrze nad listem; masz jeszcze wiele dni czasu.
— Ile dni?
— Spodziewamy się burzy; by zyskać na czasie, będziemy się starali jechać dniem i nocą. Gdy wiatry będą nam sprzyjały, dojedziemy za cztery dni do Dżiddy. Stamtąd aż w okolicę Zahny, gdzie ukryję moją barkę, jest również tyle drogi, co stąd do Dżiddy. Masz więc cały tydzień na to, aby się zastanowić nad listem; odeślę go dopiero z Zahny.
— Napiszę list.
— Przyrzekasz mi, ze nie będziesz się starał umknąć?
— Tego nie mogę ci przyrzec.
Przez chwilę przyglądał mi się uważnie, a potem rzekł:
— Allah akbar, Bóg jest wielki, nie wiedziałem, że i wśród chrześcijan są ludzie uczciwi. A więc — chcesz uciec?
— Skorzystam z każdej sposobności, która mi się nadarzy.
— Nie będziemy uprawiali szermierki; mógłbyś mnie jeszcze zabić, a potem skoczyć do wody i ratować się pływaniem. Czy umiesz pływać?
— Tak.
— Pomyśl, że w tej wodzie jest wiele ryb, które cię pożrą!
— Wiem.
— Każę ciebie czujnie strzec. Ten Arab nie odstąpi ciebie na krok. Obraziłeś go; będzie cię więc miał na oku, póki nie będziesz wolny lub nie umrzesz.
— A co stanie się w obu wypadkach z moim służącym?
— Nic mu się nie stanie. Dopuścił się wprawdzie wielkiego grzechu, służąc niewiernemu, ale ponieważ nie jest ani Turkiem ani giaurem, więc odzyska wolność albo z tobą razem, albo po twojej śmierci. Teraz możesz zostać na pokładzie; ale na rozkaz swego dozorcy musisz zejść nadół i będziesz zamknięty w komórce.
Po tych słowach odwrócił się odemnie i rozmowa nasza się skończyła.
Udałem się dla przechadzki na przedni pokład. Gdy ogarnęło mnie zmęczenie, położyłem się na kobiercu. O jakie pięć kroków odemnie stał Arab. Straż ta była całkiem zbyteczna, ale za to nader przykra. Zresztą nikt nie dbał o mnie, nikt nie rzekł do mnie słowa. Podano mi w milczeniu wodę, kuskussu i kilka daktyli. Gdy zbliżał się do nas jakiś statek, musiałem zejść do komórki, przy której strażnik stał aż do czasu, w którym wolno mi było znowu wyjść na pokład. Na noc zasuwali moi dozorcy drzwi i zabarykadowywali rozmaitemi gratami.





  1. Mojżesz.
  2. Jehowa.
  3. Zwrot ku Mekce, przepisany podczas modlitwy.
  4. Majtkowie.
  5. Ogrodnik.
  6. Kupiec.
  7. Pozostający pod ochroną.
  8. Biblja książka.
  9. Po turecku: Egipt.
  10. Klasztor.
  11. Podatek, z którego dochód przeznaczony był tylko na jałmużnę.
  12. Chrześcijanie. Wyraz równoznaczny z Nazarejczycy.
  13. Sternik.
  14. Derwiszów zawodzących.
  15. Komórka.
  16. Rzezimieszki.
  17. Djabła.
  18. Zaczarowana.
  19. Los, przeznaczenie.
  20. Welon.
  21. Płaszcz beduiński.
  22. Szum fal, uderzających o ścianę statku.
  23. Szpiegi.
  24. Felczer.
  25. Oficer.
  26. Poseł.
  27. Miejscowość położona na szlaku Bab-el-Mandeh.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.