Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

brym strzelcem? Nacóż mu się zdało wiedzieć, czy zdążam na południe i czy mam przyjaciół między Anglikami? Czemuż, gdy potwierdziłem mu to ostatnie pytanie, odrzekł: „To dobrze“ i dlaczego chciał wiedzieć, czy jestem silny? A przytem zadawał mi te pytania w takim tonie, jak gdyby był moim przełożonym, lub przynajmniej sędzią śledczym, a ja oskarżonym.
Wielce mnie to zastanowiło, że tak Arab, jak i jego towarzysz, usłuchali rozkazu tej kobiety za jednem jej skinieniem. Było to rzeczą nadzwyczajną i wzbudzało odrazu podejrzenie, choćby z tego względu, że kobieta muzułmańska zajmuje bardzo upośledzone stanowisko i poza ogniskiem domowem nie wolno jej występować samodzielnie.
— Zihdi — zauważył Halef, który nie odstępował mnie ani na krok — czy widziałeś ją?
— Kogo? co?
— Brodę.
— Brodę? Jaką brodę?
— Jaką miała ta kobieta — —
— Ta kobieta? Czy ta kobieta miała brodę?
— Miała twarz zasłoniętą jaszmakiem[1] pojedyńczym, a nie podwójnym, jak przedtem, więc dostrzegłem brodę.
— Może wąsy?
— Ależ obfity zarost, brodę! To nie kobieta, lecz mężczyzna. Czy powiedzieć to basziemu?
— Powiedz, ale tak, aby nikt nie usłyszał.
Poszedł. Zapewne się nie pomylił, wiedziałem bowiem, że mogę zaufać jego bystremu oku; spostrzeżenie jego wywołało nagle w wyobraźni mej postać derwisza. Widziałem, jak Halef rozmawiał z baszim; ten śmiał się, widocznie nie wierzył. Potem Halef odwrócił się od niego z miną nader zagniewaną i przyszedł do mnie.
— Zihdi, ten baszi jest tak głupi, że nawet mnie za głupiego ma.
— Jakto?
— A ciebie ma za głupszego odemnie.

— Ah!

  1. Welon.