Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wielbłądy wyglądały okazale; siodła były ozdobione frendzlami i haftami, a derki sięgały im poniżej kolan.
— Dokąd? — zapytał Albani.
— Pozostawiam to pańskiej woli.
— Dobrze; wyjedziemy za Bab el Medina.
Nowy mój znajomy zwracał na siebie uwagę przechodniów swym niezwykłym strojem. Z tego powodu musieliśmy jechać bocznemi ulicami. Wreszcie znaleźliśmy się za bramą; minąwszy osady Nubijczyków, stanęliśmy na pustyni.
Dotychczas Albani trzymał się na siodle jako tako. Ale na pustyni wielbłądy puściły się odrazu zwyczajnym truchtem, który na nowicjusza działa tak, jak choroba morska. Biedny Albani nadrabiał z początku miną i sam siebie wyśmiewał. Nie był dość zręczny, aby uniknąć uderzeń o przód i tył siodła.
Przytem przeszkadzała mu nieustannie strzelba arabska i potężny sarras, który uderzał raz wraz o bok wielbłąda; wziął go więc między nogi i podśpiewywał sobie dla fantazji.
Uderzyłem zlekka mego wielbłąda. Podniósł się w górę i ruszył naprzód z taką siłą, że aż kurz wzbił się na wysokość kilku łokci. Tamte wielbłądy popędziły wślad za moim. Śpiew Albaniego ucichł. Obejrzałem się: Albani przedstawiał widok ogromnie komiczny. W lewej ręce trzymał patyk, w prawej ściskał kurczowo strzelbę i wywijał zawzięcie to strzelbą, to patykiem, aby utrzymać równowagę.
— Zawieś pan strzelbę na ramieniu i trzymaj się pan mocno siodła! — zawołałem ku niemu.
— Łatwo powiedzieć — — hopp! — — łatwo po… — eeh, brrr, ah! — — łatwo… — — — Nie mam na to — — hopp, au! — — nie mam czasu! Zatrzymaj pan swe przekl — — hoppsa, eeh, brrr! — swe przeklęte zwierzę!
— Cóż mogę na to poradzić!
— Ależ mój — — — oh, brr, eh! — ależ mój wielbłąd leci za nim — jak zwar — — hoppah! zwarjowany!
— Zatrzymaj go pan!
— Czem?
— Nogą i cuglami.