jeszcze gwałtownie, ale przypuszczałem, że pogoda nastała, a barce nie groziło już niebezpieczeństwo rozbicia. Zasnąłem.
Gdym się przebudził, stał okręt nieruchomo na kotwicy; drzwi były otwarte, a przed niemi stał Arab, który mnie pilnował.
— Czy chciałbyś pójść na pokład? — zapytał.
— Tak.
— Możesz tam zostać tylko do deghri[1].
Wszedłem na pokład; nic na nim nie świadczyło o przebytej burzy. Statek zarzucił był kotwicę w zatoce wąskiej, głęboko wrzynającej się w ląd. Ściągnięto żagle, ruchome maszty zniżono i w ten sposób ukryto tak dobrze statek w zatoce, że nie można go było dojrzeć ani od strony morza, ani od strony opustoszałego lądu.
Pozostałem aż do południa na pokładzie, ale nie zdołałem nic niezwykłego zauważyć. Po pewnym czasie kazał mnie Abu-Zeif przywołać do siebie do kajuty.Na ścianie wisiała moja broń. Widziałem także moje pudełko z patronami i kilka wielkich keczikizów[2], napełnionych zapewne prochem. W kącie kajuty stał otwarty sandyk[3], który Abu-Zeif zamknął pospiesznie, gdym wchodził; mimo to miałem dość czasu, by zauważyć, że w skrzyni były same ketczuwale[4], zawierające zapewne pieniądze, zrabowane na sambuku.
— Mam z tobą kilka słów do pomówienia — rzekł do mnie.
— Mów.
— Nie chcesz mi więc przyrzec, że nie umkniesz?
— Nie jestem kłamcą i dlatego zapewniam cię szczerze, że umknę, skoro się tylko nadarzy sposobność.
— Taka sposobność nigdy ci się nie nadarzy; a zmuszasz mnie tem do większej surowości względem ciebie. Opuszczam barkę na dwa dni. Przez ten czas nie wolno ci wyjść z komórki, będziesz tam leżał ze skrępowanemi rękami.
— To przykre.
— Tak; ale sam jesteś temu winien.
— Muszę się poddać.