Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Bit? Nie jestem bardzo bity w językach orjentalnych.
— A łaciny uczył się pan kiedy?
— Trochę!
— Mam na myśli zwierzątko, którego nazwa brzmi, jak wyraz: „pochwała“ w języku łacińskim.
— Ah! Więc aż tak!
— Czasem nawet bardzo. Słyszałem, że na Węgrzech nazywają te zwierzątka „górnikami“, bo rozpoczynają swą czynność od góry. Jeżdżąc na wielbłądzie, ma się do czynienia tak z „górnikami“ Arabów, jakoteż z „górnikami“ wielbłądów. Na szczęście, istoty, zaludniające ciała Arabów, są tak przywiązane do swych panów i żywicieli, że nie opuściłyby ich za nic w świecie i nie mają wcale ochoty przenieść się na grzesznych giaurów. Podściel pan sobie własną derkę, a po przejażdżce daj pan ją do piekarza, aby ją za kilka borbi[1] wyparzył.
— A to przyjemna historja! Czy mamy wziąć ze sobą broń?
— Rozumie się! Ja przynajmniej muszę być bardzo ostrożnym, bo mogę każdej chwili natrafić na jakiegoś wroga.
— Pan?
— Tak jest. Byłem przez pewien czas więźniem bandyty morskiego, i dopiero wczoraj nad ranem zdołałem umknąć. Ten bandyta jest w drodze do Mekki być może, że znajduje się teraz jeszcze w Dżiddzie.
— Ależ to nie byle przygoda! Czy zbój ten jest Arabem?
— Tak. Nie mogę wezwać przeciwko niemu żadnej władzy, a jednak życie moje nie będzie grosza warte, gdy się z nim spotkam.
— A pan mi wczoraj nic o tem nie mówił!

— Na cóż miałbym o tem mówić? Słyszy się i czyta teraz wciąż, że życie wypełnia zwiększająca się z dniem każdym szarzyzna, że niema już przygód. Przed kilku tygodniami rozmawiałem z pewnym uczonym, który wiele podróżował; wyraził on zdanie, że możnaby dziś przejść świat od Norwegji do Kapsztadu i od Anglji do

  1. Jedna „para“ ma osiem „borbi“.