Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie mówiliśmy wczoraj prawie nic o pańskich przygodach. Przypuszczam, że pan jeździ konno.
— Tak jest, jeżdżę trochę.
— Czy tylko konno czy i na wielbłądzie?
— I tak i siak, jeżdżę nawet na ośle, gdy trzeba. Właśnie wczoraj musiałem jechać na ośle.
— Nigdy jeszcze nie siedziałem na grzbiecie wielbłąda. Słyszałem dziś rano, że wpobliżu mieszka dewedżi[1], który za niewielką zapłatą daje możność zabawienia się w Beduina.
— Masz pan ochotę odważyć się na przejażdżkę?
— Otóż to!
— Ale od tej pierwszej jazdy nabawi się pan czegoś bardzo podobnego do morskiej choroby.
— Nic nie szkodzi.
— Przeciw temu nie pomoże nawet dawka kreozotu.
— Jestem na wszystko przygotowany. Coby to miało za sens być tyle czasu na Wschodzie, objechać całe wybrzeże Czerwonego morza, a nie odbyć ani jednej przejażdżki na wielbłądzie! Czy byłby pan łaskaw mi towarzyszyć?
— Mam dość czasu; w którą stronę zamierza pan pojechać?
— Wszystko mi jedno. Możebyśmy się przejechali naokoło Dżiddy?
— Owszem. Kto dostarczy wielbłądów, ja czy pan?
— Naturalnie, że ja. Czy chciałby pan wziąć ze sobą służącego?
— To zależy od pana. W tych okolicach nie wiadomo nigdy, co człowieka może spotkać; to też służący nie jest tu nigdy zbyteczny.
— Niech więc pojedzie z nami.
— Kiedy mam przyjść do pana?
— Za godzinę.

— Dobrze. Ale zwrócę pańską uwagę jeszcze na jedną rzecz. Zanim pan wsiądzie na wielbłąda, proszę dokładnie obejrzeć siodło i derkę; ta ostrożność jest konieczną, jeśli się chce uniknąć zbyt bliskiego sąsiedztwa z sześcionożnemi baszi-bozukami, które ludność tutejsza nazywa bardzo mile brzmiącym wyrazem: bit.

  1. Wypożyczający wielbłądy.