Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czy znasz Achmet-Iccet-paszę?
— Gubernatora Mekki?
— Tak; ty go znasz napewno, albowiem każdy cudzoziemiec, co przybywa do Dżiddy, musi się u niego zgłosić, aby stanąć pod jego opieką.
— Czyż mieszka on w Dżiddzie? Nie byłem jeszcze u niego; nie trzeba mi opieki Turka.
— Jesteś wprawdzie chrześcijaninem, ale dzielny z ciebie człowiek. Pasza udziela swej opieki jeno za wielką opłatą. Tak jest; on nie przebywa w Mekce, tak jak powinien, ale w Dżiddzie, bo tam jest port. Pensja jego wynosi więcej niż miljon pjastrów, ale dochody jego przewyższają tę sumę pięciokrotnie. Każdy musi mu się opłacać, nawet przemytnik i zbój; dlatego właśnie mieszka stale w Dżiddzie. Powiedziano mi, żeś widział Abu-Zeifa.
— Widziałem go.
— Otóż ten rabuś jest dobrym znajomym paszy.
— To niemożliwe!

— Dlaczegożby nie! Czyż nie jest to korzystniej puścić wolno złodzieja i pobierać od niego pensję, niż zabić go? Abu-Zeif jest ze szczepu Dżeheinów, ja zaś ze szczepu Atejbehów. Te dwa szczepy żywią ku sobie śmiertelną nienawiść, mimo to śmiał Abu-Zeif podkraść się pod nasz duar[1] i porwać mi córkę. Zmusił ją, aby była jego żoną; po pewnym jednak czasie uciekła od niego ze swoją córką. Widziałeś obie; z córką moją przybyłeś tu, a jej córkę widziałeś przed chwilą. Od owego czasu szukałem go, aby się zemścić. Raz wytropiłem go w seraju[2] namiestnika. Czatowałem na zbója przed bramą, ale namiestnik obronił go i dał mu umknąć. Innym znów razem wysłał mnie szejk mego szczepu z tymi oto ludźmi do Mekki, bym zaniósł ofiary do Kaaby. Obozowaliśmy niedaleko bramy er Ramah; wtem ujrzałem Abu-Zeifa nadchodzącego z kilku ludźmi: zmierzał właśnie do świętego przybytku. Zawrzałem gniewem i rzuciłem się na niego, choć wpobliżu Kaaby nie wolno wszczynać sporu. Nie miałem zamiaru go zabić, chciałem go tylko zmusić, aby stanął ze mną do walki za murami miasta. Opierał się, a jego

  1. Wieś.
  2. W pałacu.