Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie, chrześcijanin.
— A ci dwaj?
— Ten jest chrześcijanin, a ten muzułmanin, który wybiera się do Mekki.
Twarz jej rozjaśniła się nagle; zwróciła się teraz do Halefa.
— Gdzie jest twoja ojczyzna, cudzoziemcze?
— Na Zachodzie, daleko stąd, za wielką pustynią.
— Czy masz żonę?
Pytanie to zdziwiło go niepomiernie, tem bardziej, że było ono sprzeczne ze zwyczajami Wschodu. Odpowiedział jej:
— Nie.
— Czy jesteś przyjacielem, czy służącym tego effendiego?
— Jestem i służącym i przyjacielem.
Wówczas zwróciła się do mnie:
— Zihdi, pójdź za mną!
— Dokąd?
— Nie pytaj wiele; a może boisz się kobiety?
— Nie, jedziemy za tobą.
Zawróciła swego wielbłąda i skierowała go w tę samą stronę, skąd przybyła. Zrównałem się z nią i jechałem obok. Tuż za nami podążali Halef i Albani.
— A więc — rzekłem, odwracając się do Albaniego — czy nie ziściła się moja przepowiednia co do przygody, która nas spotka?
Albani w odpowiedzi zaśpiewał miłosną piosenkę.
Była to kobieta nie pierwszej młodości; cerę miała spaloną od skwaru południowego słońca, niejedna zmarszczka na jej twarzy świadczyła o przebytych trudach i mozołach; ale oblicze jej jaśniało jeszcze uroczym blaskiem nadzwyczajnej niegdyś urody. Cóż ją zawiodło na pustynię? Na co, zmierzając wpierw do Dżiddy, wracała teraz wraz z nami? Dlaczegoż cieszyła się na wiadomość, że Halef chce się udać do Mekki i czemu nie powiedziała, dokąd nas chce zaprowadzić? — Ta kobieta była dla mnie zagadką. Miała strzelbę na ramieniu i jatagany za pasem. Między rzemienie, przytrzymujące siodło, wsunięta była jedna z owych dzid, które są tak niebezpieczne w ręku zręcznego Araba. Zrobiła na mnie wrażenie nieustraszonej amazonki: tego