Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zaprzeczyłem ruchem głowy i odpowiedziałem w tonie żartobliwym:
— Dziś mi nie trzeba ciebie.
— Jakto? Nie trzeba mnie?
— Nie.
— A gdyby ci się co złego stało!
— Cóż mi się ma stać?
— Mógłbyś wpaść do wody.
— To będę pływał.
— Abrahim-mamur może cię zamordować. Poznałem po nim, iż nie jest dla ciebie przyjaźnie usposobiony.
— W takim razie i ty nie mógłbyś mi pomóc.
— Ja nie mógłbym ci pomóc? Zihdi, jestem Halef agha, na którym zawsze możesz polegać!
— To chodź! Oczywista, że zależało mu bardzo na bakszyszu[1], którego się spodziewał od Abrahima. Udaliśmy się tą samą drogą, co dnia poprzedniego, ale teraz zwracałem baczniejszą uwagę na rozmaite drobne szczegóły, z których możnaby potem korzystać. W ogródku zauważyłem kilka mocnych, dość długich pali. Brama w murze, jakoteż drzwi w samym domu były zamknięte szerokiemi drewnianemi zasuwami, których konstrukcję dokładnie sobie zapamiętałem. W całym domu nie było psa, a od posłańca dowiedziałem się, że prócz pana, chorej kobiety i starej służącej w domu tym przebywało jeszcze jedenastu fellahów. Abrahim sypiał na dywanie w swoim selamliku.
Wstępując do selamliku, zauważyłem, że Abrahim miał minę znacznie weselszą, niż wczoraj, gdym się z nim rozstał.
— Witam cię, effendi! Jesteś wielkim lekarzem.
— Tak?!
— Wczoraj już jadła.
— Ah!
— Mówiła ze służącą.
— Czy z uprzejmością.
— Z uprzejmością i długo.
— To dobrze. Być może, że wyzdrowieje, zanim jeszcze minie pięć dni.

— Dziś rano nuciła sobie trochę.

  1. Napiwek.