Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Żeby przyszedł i przyniósł ze sobą swe cudowne lekarstwo.
— Człowieku! cóż ty sobie myślisz? Za trzy pjastry mam go skłonić, aby dał lekarstwo, które mu biała rusałka przynosi zawsze w pierwszą noc podczas nowiu?
— Czy to prawda?
— Ja to mówię, ja, hadżi Halef Omar agha, ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah. Sam ją widziałem, a jeśli nie wierzysz, to poczujesz na sobie ten kamczilama, bicz nilowy!
— Wierzę, zihdi!
— To szczęście twoje!
— Dam ci jeszcze dwa pjastry.
— Daj tu! Kto jest chory w domu twego pana?
— To tajemnica, o której wolno wiedzieć tylko effendiemu.
— Tylko effendiemu? Łotrze, czyż nie jestem także effendi, co widział rusałkę? Idź do domu; Halefa aghi nie wolno obrażać!
— Wybacz, zihdi; wyjawię ci tę tajemnicę!
— Teraz nie chcę już wiedzieć. Wynoś się stąd!
— Ależ proszę cię…
— Precz! Czy dać ci jeszcze jednego pjastra?
— Już nie wezmę ani jednego!
— Zihdi!
— Ale dwa!
— O, zihdi, czoło twoje jaśnieje dobrocią. Masz tu dwa pjastry.
— Pięknie. Kto jest chory?
— Żona mego pana.
— Żona twego pana? — zapytał Halef zdziwiony. — Która żona?
— Ma tylko tę jedną.
— I ty mówisz, że on był dawniej mamurem?
— On jest tak bogaty, że mógłby mieć sto kobiet, ale on kocha tylko tę jedną.
— Na co ona cierpi?
— Nikt tego nie wie; ale ciało jej jest chore, a dusza jeszcze bardziej chora.
— Allah kerihm, Bóg jest pełen łaski, ale nie ja. Ja tu stoję, mam w ręku bicz nilowy i chciałbym cię