— Bo jesteście niegrzeczni i nie odpowiadacie na pytania. Czy powiesz mi, kto jest twój pan?
— Powiem.
— A więc?
— Jest, jest moim panem, a nie twoim.
— Nicpoń!
Słyszałem, że Halef po tem słowie odszedł bardzo oburzony. Tamten został pod wchodowemi drzwiami i gwizdał; potem coś mruknął i znowu zamilkł; wreszcie zaczął półgłosem nucić pieśń.
Miałem ochotę podskoczyć z radości, albowiem tekst tej piosenki brzmiał w lichej arabszczyźnie zupełnie podobnie do pewnej znanej mi oddawna pieśni.
Nawet melodja była ta sama. Gdy skończył drugą zwrotkę, podszedłem ku drzwiom, aby przyjrzeć się temu człowiekowi. Miał na sobie szerokie, niebieskie spodnie i niebieski kaftan, skórzane buty, a na głowie fez. Nie było więc na nim nic osobliwego. Spostrzegłszy mnie, oparł ręce na biodrach, stanął tak, jakby sobie nic ze mnie nie robił i zapytał:
— Podoba ci się piosenka, effendi?
— Bardzo, gdzieżeś się jej nauczył?
— Sam ją ułożyłem.
— Powiedz to komu innemu, nie mnie! A melodję skąd wziąłeś?
— To mój pomysł.
— Kłamiesz!
— Effendi, jestem Hamzad el Dżerbaja i nie pozwolę na to, aby mię łajano.
— Jesteś hultaj, mimo, że się nazywasz Hamzad el Dżerbaja. Znam tę melodję.
— Zapewne śpiewał lub gwizdał ją ktoś, kto ją odemnie słyszał.
— Kto cię jej nauczył?
— Nikt.
— Jesteś niepoprawny. Wszak to melodja znanej mi oddawna piosenki.
Zaśpiewałem mu dwa wiersze.
— Do kroćset, co to znaczy? — przerwał mi ogromnie uradowany, słysząc niemiecką mowę.
— A skąd pan jest, jeśli wolno zapytać, panie Hekim Baszi?
— Z Saksonji.
Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/98
Wygląd
Ta strona została skorygowana.