Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Z Saksonji! Jakże mnie to cieszy! A tu się pan zbisurmanił?
— O nie! Jakże się pan tu dostał?
— Koleją, okrętem, konno, na wielbłądach, wreszcie własnemi nogami.
— Czem się pan zajmował dawniej?
— Byłem niby golibrodą. Nie podobało mi się w kraju, więc poszedłem w świat, to tu, to tam; wreszcie zawiało mnie aż w te strony.
— Będziesz mi pan musiał wszystko opowiedzieć. U kogo pan służy?
— Mój chlebodawca jest synem kupca z Konstantynopola, nazywa się Isla ben Maflej i jest bajecznie bogaty.
— Cóż on tu robi?
— Czy ja wiem? Szuka kogoś.
— Kogo?
— Prawdopodobnie jakiejś kobiety.
— Kobiety? To dziwne!
— Coś mi się tak zdaje.
— Cóżby to była za kobieta?
— Jakaś Czarnogórka, Senicza, czy Senica; czy, jak się to wymawia.
— Co?… Nazywa się Senica?
— Tak jest.
— Czy wie pan na pewno?
— Rozumie się! Po pierwsze: pan mój ma przy sobie jej wizerunek; po drugie: ciągle: — aha! już mnie woła, panie effendi; muszę skoczyć na górę!
Nie usiadłem już na dywanie, ale podniecony trochę, zacząłem chodzić z kąta do kąta. Ten fryzjer, co przybrał sobie tak poetyczne nazwisko Hamzad el Dżerbaja, był bezsprzecznie interesującą figurą, ale jeszcze bardziej zaciekawił mnie jego pan, szukający tu nad Nilem Czarnogórki, której na imię było Senica. Na nieszczęście przyszło kilku fellahów, z bólem głowy, czy brzucha, aby zasięgnąć mojej porady. Zwyczajem wschodnim siedzieli u mnie godzinę, nim się od nich dowiedziałem, co im dolega; potem, mimo że dostali lekarstwa, zostali u mnie tak długo, aż im się samym podobało zakończyć audjencję.
Już i wieczór zapadł.