Przez pustynię/Część I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez pustynię
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Pochodzenie Opowiadania podróżnicze. Tom I
Wydawca Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1938
Druk Druk. „Concordia“ Sp. Akc., Poznań
Miejsce wyd. Poznań, Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durch die Wüste
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
W HAREMIE.

Było to w porze, w której egipskie słońce nadmiernie rozpalone promienie na ziemię zsyła, a każdy, kogo konieczność nie zmusza do przebywania pod gołem niebem, rad chroni się pod swój dach, szukając chłodu i spokoju.
I ja leżałem wówczas w najętem mieszkaniu, na miękkim dywanie, popijając wonną mokkę i rozkoszując się wonią upajającego djebelli, który unosił się z mej fajki. Mocne mury, w których nie było okien nazewnątrz, zabezpieczały przed żarem słonecznym, a para, wydobywająca się z ustawionych wokoło porowatych naczyń glinianych, napełnionych wodą nilową, zasilała powietrze rzeźwiącą wilgocią. To też niewiele, lub wcale nie odczuwałem owego znużenia, które zwykle ogarnia ludzi w porze południowej.
Wtem usłyszałem na dworze rozdrażniony głos mego służącego, Halefa aghi.
Halef agha? Tak, mój poczciwy, mały Halef został aghą, panem. Kto go zrobił panem? Śmieszne pytanie! Któż inny, jeśli nie on sam!
Przez Tripolis i Kuferah przybyliśmy aż do Egiptu, zwiedziliśmy Kairo, nazywane przez Egipcjan krótko: El Mazr, stolica, a często także: El Kahira, czyli zwycięska; popłynęliśmy potem, o ile na to moje skromne środki pozwalały, Nilem w górę; wreszcie najęliśmy sobie dla odpoczynku to mieszkanie, w którem czułbym się zupełnie dobrze, gdyby mój dywan, nawiasem mówiąc, wspaniały, i inne kobierce nie były zbyt gęsto zaludnione przez pewne skaczące i kłujące istotki. Znane są cztery odmiany tych stworzeń: wielkooka pulex canis, rudawa pulex musculi, powszechnie ulubiona pulex irritans i wściekła pulex penetrans. Niestety muszę dodać, że w Egipcie działalność swoją rozwija nie pulex irritans, lecz penetrans, nie „drażniąca“, ale „przenikliwa“ pulex; stąd wniosek, że mój kef, spoczynek południowy, nie odbywał się bez pewnych przeszkód.
A więc na dworze ozwał się swarliwy głos mego służącego Halefa aghi, który zbudził mię z rozkosznych marzeń.
— Co? Jak? Kogo?
— Effendiego — odpowiedział ktoś skromnie.
— Effendi el kebihr, wielkiego pana i mistrza spokój chcesz zamącić.
— Muszę z nim pomówić. — Co? Musisz? Teraz, podczas kef? Czy ci diabeł — Allah, chroń mnie przed nim — napełnił głowę błotem Nilu, że nie możesz pojąć, co znaczy, effendi, hekim, mąż, którego prorok karmi mądrością, mąż, który wszystko umie, nawet nieboszczyków wskrzeszać, jeśli mu tylko powiedzą, na co umarli!
Ach, tak, muszę przyznać, iż mój Halef zmienił się tu w Egipcie nie do poznania. Stał się pyszałkiem, grubjaninem i przesadnym samochwałem, a to na Wschodzie coś znaczy.
Na Wschodzie mają każdego Niemca za wielkiego ogrodnika, a każdego cudzoziemca za dobrego strzelca i zawołanego lekarza. Przypadkiem i to nieszczęśliwym, dostała się w Kairze w moje ręce stara, dość uboga już apteczka homeopatyczna. Spróbowałem tu i owdzie u obcych i znajomych pięć ziarnek w trzydziestej potencji, a podczas podróży po Nilu dawałem majtkom po szczypcie mlecznego cukru przeciwko rozmaitym urojonym cierpieniom. Skutkiem tych niewinnych zabiegów zyskałem już po kilku dniach sławę lekarza, będącego w zmowie z szatanem i zdolnego trzema ziarnkami durry[1] wskrzeszać nieboszczyków. Sława moja podziałała na mego Halefa tak, że dostał małej manji wielkości, co mu jednak nie przeszkadzało służyć mi jak najlepiej i najwierniej. Oczywista, że sławę swoją przeważnie jemu zawdzięczałem; moja cudotwórcza działalność bowiem dała mu sposobność do popisów w bladze. Przytem starał się zasłynąć z grubjaństwa, w którem dochodził już do doskonałości. Naprzykład kupił sobie ze swej małej płacy tęgie biczysko, z którem się wogóle nigdy nie rozstawał. Znał on Egipt zdawna, i twierdził, że w kraju tym bez bicza nie można nic począć, że biczem można tu większych cudów dokonać, niż grzecznem słowem lub złotem, w które, prawdę mówiąc, nie opływałem zbytnio.
— Niech ci Pan Bóg mowę zachowa, zihdi — mówił ktoś głosem błagalnym — ale ja muszę widzieć się i pomówić z twym effendim, słynnym lekarzem z Frankistanu.
— Teraz nie.
— Ależ muszę koniecznie, bo inaczej mój pan nie byłby mnie posłał.
— Kto jest twym panem?
— Bogaty i potężny Abrahim-mamur; oby mu Allah dał dożyć tysiąca lat!
— Abrahim-mamur? Co to za Abrahim-mamur, jak się nazywał jego ojciec? Kto był ojcem jego ojca, a kto ojcem jego dziadka? Kto go urodził i gdzie żyją ci, którym zawdzięcza swe nazwisko?
— Nie wiem tego, zihdi, ale wiem, że jest panem potężnym, o czem świadczy już jego nazwisko.
— Nazwisko jego? Co to ma znaczyć?
— Abrahim-mamur. Mamur znaczy naczelnik prowincji; zapewniam cię, że był on naprawdę mamurem.
— Był? Więc nie jest nim obecnie?
— Nie.
— Pomyślałem to sobie. Nikt go nie zna, nawet ja, Halef agha, waleczny przyjaciel i opiekun mego pana, nigdy jeszcze o nim nie słyszałem. Idź precz, mój pan nie ma czasu.
— To powiedz mi, zihdi, co mam uczynić, aby się dostać do niego!
— Czy nie znasz przysłowia o srebrnym kluczu, który otwiera przybytki mądrości?
— Mam klucz ten przy sobie!
— Otwórz więc.
Nasłuchiwałem uważnie i złowiłem uszyma cichy brzęk monet.
— Jeden pjastr? Człowieku, zapewniam cię, że dziura w zamku jest znacznie większa, niż twój klucz; zamku nie zdołasz nim otworzyć, bo jest za mały.
— Będę go musiał powiększyć.
Znowu usłyszałem brzęk małych srebrników. Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy gniewać. Wszak ten Halef agha stał się nadzwyczaj sprytnym portjerem!
— Trzy pjastry? Dobrze, teraz mogę się przynajmniej zapytać, co ci zlecono powiedzieć effendiemu?
— Żeby przyszedł i przyniósł ze sobą swe cudowne lekarstwo.
— Człowieku! cóż ty sobie myślisz? Za trzy pjastry mam go skłonić, aby dał lekarstwo, które mu biała rusałka przynosi zawsze w pierwszą noc podczas nowiu?
— Czy to prawda?
— Ja to mówię, ja, hadżi Halef Omar agha, ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah. Sam ją widziałem, a jeśli nie wierzysz, to poczujesz na sobie ten kamczilama, bicz nilowy!
— Wierzę, zihdi!
— To szczęście twoje!
— Dam ci jeszcze dwa pjastry.
— Daj tu! Kto jest chory w domu twego pana?
— To tajemnica, o której wolno wiedzieć tylko effendiemu.
— Tylko effendiemu? Łotrze, czyż nie jestem także effendi, co widział rusałkę? Idź do domu; Halefa aghi nie wolno obrażać!
— Wybacz, zihdi; wyjawię ci tę tajemnicę!
— Teraz nie chcę już wiedzieć. Wynoś się stąd!
— Ależ proszę cię…
— Precz! Czy dać ci jeszcze jednego pjastra?
— Już nie wezmę ani jednego!
— Zihdi!
— Ale dwa!
— O, zihdi, czoło twoje jaśnieje dobrocią. Masz tu dwa pjastry.
— Pięknie. Kto jest chory?
— Żona mego pana.
— Żona twego pana? — zapytał Halef zdziwiony. — Która żona?
— Ma tylko tę jedną.
— I ty mówisz, że on był dawniej mamurem?
— On jest tak bogaty, że mógłby mieć sto kobiet, ale on kocha tylko tę jedną.
— Na co ona cierpi?
— Nikt tego nie wie; ale ciało jej jest chore, a dusza jeszcze bardziej chora.
— Allah kerihm, Bóg jest pełen łaski, ale nie ja. Ja tu stoję, mam w ręku bicz nilowy i chciałbym cię wygrzmocić. Na brodę proroka, z ust twych spływa mądrość tak osobliwa, jak gdyby ci podczas jazdy na łodzi rozum wpadł do wody! Czy nie wiesz, że kobieta nie ma duszy i dlatego nie wolno jej wejść do nieba? Jakżeż więc dusza kobiety może być chorą, a nawet bardziej chorą, niż jej ciało?
— Nie wiem, ale tak mi powiedziano, zihdi. Wpuść mnie do effendiego.
— Tego mi nie wolno uczynić.
— Dlaczego?
— Pan mój zna Koran i gardzi kobietami. Najpiękniejsza perła wśród kobiet nie jest dlań milszą, niż niedźwiadek w piasku, a ręka jego nie dotknęła się jeszcze nigdy szaty kobiecej. Ziemskiej kobiety nie wolno mu pokochać, bo gdyby się to stało, rusałka nigdyby już do niego nie przyszła.
Mój podziw dla talentu Halefa aghi rósł z każdą chwilą, mimo to miałem wielką chęć poczęstować go jego własnem biczyskiem. Teraz dała się słyszeć odpowiedź:
— Wiedz o tem, zihdi, że nie dotknie się jej szaty i nie ujrzy jej postaci. Będzie mu wolno rozmawiać z nią tylko przez kratę.
— Podziwiam mądrość twej duszy, człowieku! Czy nie domyślasz się, że właśnie przez kratę nie wolno mu z nią mówić. Bo zdrowie, które effendi ma dać kobiecie, nie doszłoby do niej, lecz zatrzymałoby się na kratach. Idź precz!
— Nie wolno mi odejść, bo otrzymam sto razów na stopę, jeśli nie przyprowadzę ze sobą effendiego.
— Podziękuj twemu dobremu panu, ty niewolniku Egipcjanina, że oświeca łaską twe nogi. Nie chcę cię pozbawić twego szczęścia. Salam aaleikum, Allah z tobą i niech ci tych sto razów będzie na zdrowie!
— To pozwól sobie jeszcze coś powiedzieć, waleczny agha. Pan naszego domu ma więcej złota, niżbyś mógł kiedykolwiek zliczyć. Powiedział mi, abyś i ty doń przyszedł, a otrzymasz bakszysz, dar tak wielki, iż nawet khediwe Egiptu nie mógłby cię hojniej obdarzyć.
Człowiek ten zmądrzał nareszcie i sięgnął po najbardziej przekonywujący argument, który w stosunkach z ludźmi Wschodu nigdy nie zawodzi, usposabia ich przychylnie. Halef spuścił też odrazu z tonu, a głos jego miał już cokolwiek przyjaźniejszy odcień, gdy odrzekł:
— Niech Allah pobłogosławi usta twe, mój przyjacielu! Ale pjastr w mojej ręce jest mi milszy, niż skarby w ręce innego, a twoja ręka jest tak chuda, jak szakal w sieci, albo jak pustynia z tamtej strony Mokattamu.
— Posłuchaj rychło rady swego serca, bracie mój!
— Ty, bratem moim? Człowieku, pomyśl, że jesteś niewolnikiem, podczas gdy ja towarzyszę swemu effendiemu i strzegę go jako człowiek wolny i niezależny. Serce moje milczy. Jakżeż gleba wydać może plony, kiedy tak mało dżdżu spada z nieba!
— Masz tu jeszcze trzy krople!
— Jeszcze trzy? Skoro twój pan naprawdę ma dać bakszysz, to pójdę zobaczyć, czy wolno effendiemu przerwać spoczynek.
— On da napewno.
— To poczekaj.
Teraz dopiero uznał ten szczwany lis za stosowne przerwać mi kef. W tym wypadku postąpił sobie według ogólnie przyjętego zwyczaju, mogłem więc to wybaczyć, zwłaszcza, że pobierał odemnie za swe usługi śmiesznie małe wynagrodzenie.
W całej tej sprawie najbardziej dziwiło mnie to, że osoba, do której wzywano mej pomocy lekarskiej, nie była mężczyzną, lecz kobietą. Ponieważ jednak, z wyjątkiem szczepów koczowniczych, muzułmanie zazdrośnie strzegą mieszkanek swych haremów przed wzrokiem obcego mężczyzny, przeto myślałem, że pacjentką była kobieta w podeszłym wieku, która zaletami charakteru i serca zdołała w Abrahimie-mamur utrwalić głębokie ku sobie uczucie.
Halef agha wszedł do mnie.
— Czy śpisz, zihdi?
Co za hultaj! Mnie nazywał tu zihdim, a na dworze sam kazał siebie tak tytułować.
— Nie śpię. Czego chcesz?
— Na dworze jest pewien człowiek, który chciałby z tobą pomówić. Ma on łódź na Nilu i powiedział, że i ja muszę pójść razem.
Przebiegłe chłopisko wspomniał o tem przy końcu po to, aby sobie zapewnić obiecany bakszysz. Nie chciałem go zawstydzić, więc postąpiłem tak, jak gdybym nic nie słyszał.
— Czego on chce?
— Ktoś jest chory.
— Czy trzeba koniecznie?
— Koniecznie, effendi. Dusza chorego jest już na odlocie. Musisz się pośpieszyć, jeśli ją chcesz zatrzymać.
Hm, niezłym był dyplomatą!
— Każ wejść temu człowiekowi!
Wyszedł, a po chwili wepchnął posłańca do pokoju.
Posłaniec pochylił się aż do ziemi, zzuł obuwie i czekał pokornie, aż doń przemówię.
— Przystąp bliżej!
— Salam aaleikum! Allah z tobą, o panie, otwórz twe ucho na pokorną prośbę najostatniejszego z twych sług.
— Kim jesteś? Jestem sługą wielkiego Abrahima-mamura, który mieszka tam u górnego biegu rzeki.
— Co masz mi powiedzieć?
— Wielkie nieszczęście nawiedziło dom mego pana, albowiem Gicela, serca jego klejnot, zasnuwa się cieniami śmierci. Nikt z lekarzy, fakirów i czarowników nie zdołał choroby zażegnać. Aż tu pan mój — Allah niechaj uraduje oczy jego — usłyszał o tobie, o twej sławie i o tem, że śmierć ucieka przed twym głosem. Posłał mnie do ciebie, abym ci powiedział w jego imieniu: przyjdź i zetrzyj krople zagłady z mego kwiecia, a wdzięczność moja będzie słodką i jasną, jak blask złota.
Taki opis kobiety, będącej już w leciech, wydawał mi się cokolwiek przesadzonym.
— Nie znam miejscowości, w której pan twój mieszka. Czy jest to daleko stąd?
— Mieszka na brzegu i przysyła ci łódź. Będziesz u niego za godzinę.
— Kto odwiezie mię zpowrotem?
— Ja.
— Zaraz idę. Poczekaj na dworze! Wziął swe obuwie i wyszedł. Ja zaś powstałem, wdziałem na siebie inną szatę i sięgnąłem po szkatułkę z lekarstwami.
W pięć minut potem siedzieliśmy w łodzi, poruszanej przez czterech wioślarzy; ja pogrążony w myślach, Halef agha zaś, siedział nadęty, jak pasza. Za pasem miał pistolety, wysadzane srebrem, które otrzymał był w podarunku za naszego pobytu w Kairze, i ostry, lśniący sztylet, w ręku zaś trzymał nieodstępny bicz nilowy, najlepszy według niego środek, na to, aby wśród ludności tamtejszej wyrobić sobie poważanie, szacunek i pozyskać jej względy.
Upał był wprawdzie nieprzyjemny, ale powiew, wywołany ruchem łodzi, przeciwnym biegowi rzeki, orzeźwiał nas cokolwiek.
Płynęliśmy przez pewien czas obok plantacji durry, tytoniu, sezamu, senesu, za któremi wznosiły się smukłe palmy; za plantacjami ciągnęła się ziemia nieuprawna, pokryta gęsto karłowatemi mimozami i sykomorami; wreszcie znaleźliśmy się w okolicy, gdzie po obu stronach rzeki rozpościerało się suche, obumarłe pustkowie. Spośród skalnych odłamów tu rozrzuconych, przed wielu tysiącami lat wznosił się mur kształtu kwadratowego, przez który musieliśmy dopiero szukać wejścia.
Kiedyśmy tam przybyli, zauważyłem wąski kanalik pod murem, z którego woda dochodziła wprost do mieszkania tak, iż jego mieszkańcy nie potrzebowali dla zaczerpnięcia wody wychodzić za mur. Przewodnik nasz poszedł naprzód, a na jego znak otworzono nam bramę. W bramie ukazała się postać murzyna, który oddał nam pokłon głową. Nie zważając na niego, podeszliśmy przed front domu. Ponieważ nie spodziewałem się żadnych piękności architektonicznych, przeto wygląd tego gładkiego, nagiego, bez okien na zewnątrz domu, wcale mnie nie zdziwił. Ale mimowoli nasunęło mi się spostrzeżenie, że mury tej budowli ucierpiawszy wiele z powodu działania klimatu, nie nadawały się na mieszkanie dla wątłej i chorej kobiety. Dawniej przestrzeń między budynkiem a okalającym go murem, zarastały jakieś rośliny, z których szło tchnienie orzeźwiające dla mieszkańców domu, teraz jednak pozostały po nich tylko zeschłe badyle. Dokąd sięgnąć okiem — wszędzie naga, ponura pustka, której jedynem ożywieniem były jaskółki, gnieżdżące się tłumnie po szczelinach murów.
Posłaniec zaprowadził nas przez ciemną, niską sień na małe podwórze, którego środek zajmował zbiornik. Aż do tego basenu więc prowadził kanał, który przedtem zauważyłem. Ten, co wzniósł tę budowlę, pamiętał przedewszystkiem roztropnie o obfitem zaopatrzeniu jej mieszkańców w to, co w tamtych krajach jest konieczne i niezbędne. Zarazem zauważyłem, że cała budowla urządzona była tak, że zabezpieczona była przed powodziami, powtarzającemi się corocznie w okolicach, położonych nad Nilem. W podwórzu widzieliśmy już kilka otworów nakształt okien, zaopatrzonych drewnianemi kratami; za temi kratami znajdowały się zapewne mieszkania. W owej chwili nie miałem czasu bliżej im się przypatrzeć; skinąłem na Halefa, aby wraz z apteczką zaczekał na mnie w podwórzu, sam zaś udałem się za posłańcem do selamliku.
Był to obszerny, cokolwiek ciemny i wysoki pokój, do którego przez gęsto zakratowane otwory okienne wpadało łagodne, trochę przyćmione światło. Nalepione na ścianach tapety, oraz arabeski i ornamenty, wywierały miłe wrażenie, a stojące w niszach naczynia z wodą ochładzały przyjemnie temperaturę. Pokój był podzielony balustradą na dwie części, z których jedna przeznaczona była dla służby, a druga dla pana i jego gości. W głębi na wzniesieniu rozpostarty był dywan szeroki, sięgający od jednego kąta do drugiego. Na nim siedział Abrahim-mamur „właściciel licznych kiesek“.
Gdym wszedł, podniósł się Abrahim, ale nie podszedł ku mnie, lecz stał na miejscu tak, jak zwyczaj wymagał. Ponieważ nie miałem na sobie obuwia, używanego w tamtych okolicach, więc nie mogłem go zzuć; poszedłem zatem wprost ku niemu, stąpając w skórzanych butach po drogocennych makatach i usiadłem u jego boku. Służący przynieśli nieodzowną kawę i jeszcze bardziej niezbędne fajki. Teraz mogła wreszcie nastąpić rozmowa.
Rzuciłem naprzód okiem na jego fajkę; bo każdy człowiek Wschodu wie, że po fajce można poznać stosunki jej właściciela. Jego długa, pachnąca fajka, owinięta była grubo złoconym drutem srebrnym, co samo już przedstawiało wartość tysiąca pjastrów. Ale znacznie droższy był bursztyn u fajki, złożony z dwóch części, między któremi błyszczał pierścień, wysadzony drogiemi kamieniami. Człowiek ten zdawał się istotnie posiadać „wiele kies“, ale to mnie wcale nie onieśmielało, gdyż niejeden właściciel fajki, wartości dziesięciu tysięcy pjastrów, zdobył cały majątek, kradnąc i grabiąc mienie swych ciemiężonych poddanych. Należało więc raczej rzucić badawczym wzrokiem w jego twarz. Gdzież to widziałem już raz te piękne, subtelne, a przez swą dysharmonję tak djabelskie rysy? Oczy małe, ogołocone z rzęs, zmieniały swój wyraz z błyskawiczną szybkością. To spojrzały badawczo, przenikliwie, aż do głębi duszy, to znów patrzyły przed siebie spokojnie, obojętnie, ba nawet chłodno. Palące, nerwami wstrząsające żądze wyżłobiły głębokie ślady na jego twarzy. Miłość, nienawiść, mściwość i ambicja ściągnęły tę indywidualność potężną w niziny występku i winy i nadawały jego twarzy ów niewysłowiony, szatański wyraz, który służy za przestrogę ludziom czystym i dobrym. Gdzież to spotkałem tego człowieka? Gdzieś go jednak widziałem napewno! muszę sobie przypomnieć; ale czuję, że nie poznałem go w miłych i przyjaznych okolicznościach.
— Salam aaleikum! — odezwał się powoli, a głos jego jakby spływał po długiej, wspaniałej, uczernionej brodzie. Głos ten brzmiał chłodno, bezdźwięcznie, bez życia i nieprzyjemnie, mógł przejść niejednego zimnym dreszczem.
— Aaleikum! — odpowiedziałem.
— Niech za Allaha sprawą, balsamy wyrosną na śladach twych stóp, miód niech spływa z twych palców, aby serce moje nie słuchało już jęków swej boleści!
— Niechaj ci Bóg użyczy spokoju, a mnie pozwoli wyśledzić truciznę, co trawi życie twego szczęścia odpowiedziałem na jego słowa powitalne, bo nawet lekarz nie może zapytać się muzułmanina o jego żonę, jeśli nie chce uchybić uświęconemu zwyczajowi i naruszyć praw grzeczności.
— Słyszałem, że jesteś mądrym hekimem. Do jakiej medresse[2] uczęszczałeś?
— Do żadnej.
— Do żadnej?
— Nie jestem muzułmanin.
— Nie? A kto?
— Chrześcijanin.
— Z Frankistanu? O wiem, Frankowie są mądrymi ludźmi. Znają kamień mądrości i Abrakadabrę, która odpędza śmierć.
— Niema ani kamienia mądrości, ani Abrakadabry.
Spojrzał mi zimno w twarz.
— Przedemną nie potrzebujesz się kryć. Wiem, że czarownikom nie wolno mówić o swej sztuce, nie chcę też wydobyć z ciebie twej tajemnicy. Pragnę tylko, abyś mi pomógł. Czem leczysz ludzi, słowami, czy talizmanem?
— Ani słowami ani talizmanem, lecz zapomocą lekarstwa.
— Nie taj nic przedemną. Wierzę w ciebie, bo jakkolwiek nie jesteś muzułmaninem, to masz szczęśliwą rękę, jak gdyby pobłogosławił ją sam prorok. Ty napewno chorobę znajdziesz i zwyciężysz.
— Bóg jest wszechmocny; od Niego zależy ratunek lub zguba, Jemu jedynie należy się cześć. Ale mów, jeśli mam cośkolwiek pomóc!
To moje wezwanie do wyjawienia pewnej, nieznacznej tajemnicy domowej, wywarło na nim nieprzyjemne wrażenie, jakkolwiek już zgóry musiał być na to przygotowany. Ale natychmiast starał się ukryć to mimowolne uczucie i uczynić zadość memu życzeniu.
— Jesteś z krainy niewiernych, gdzie ludzie nie wstydzą się mówić o tej, która jest córką matki.
Bawił mnie niewymownie sposób, w jaki starał się uniknąć wyrażenia: moja żona; pozornie wszakże zachowałem powagę i odpowiedziałem dość zimno:
— Chcesz, abym ci pomógł, a obrażasz mnie?
— O ile?
— Nazywasz mą ojczyznę krainą niewiernych.
— Nie jesteście przecie wierzącymi?
— Wierzymy w Boga, tego samego, którego wy nazwaliście Allahem. Nazywasz mnie ze stanowiska swej wiary niewiernym; takiem samem prawem i ja ciebie mógłbym nazwać niewiernym. Nie czynię jednak tego, bo my chrześcijanie stawiamy wysoko obowiązek grzeczności.
— Nie mówmy o wierze! Muzułmaninowi nie wolno mówić o swej żonie; ale pozwolisz, że pomówię z tobą o kobietach Frankistanu?
— Pozwalam.
— Gdy żona Franka zachoruje — —
Popatrzył na mnie, jakby spodziewał się jakiejś uwagi z mej strony; dałem znak, aby mówił dalej.
— Jeśli więc jest chora i nie bierze nic do ust —
— Nic?
— Ani kęsa!
— Dalej!
— Jeśli oczy jej tracą blask, a policzki się zapadają — jeśli jest wyczerpana, a jednak nie zaznaje rozkoszy snu — — —
— Dalej!
— Jeśli stać nie może bez oparcia, a gdy chodzi, to powoli i z wysiłkiem — jeśli zimny dreszcz nią wstrząsa, a zarazem pali ją gorączka — — —
— Słucham. Mów dalej.
— Jeśli za lada szelestem ogarnia ją przerażenie — jeśli niczego sobie nie życzy, nie kocha nic, ani nienawidzi i tylko wciąż ze strachem słucha drżenia swego serca — — —
— Proszę mów dalej!
— Jeśli oddech jej jest tak mało dostrzegalny, jak u małego ptaszka — jeśli ani się nie śmieje, ani płacze, ani nie mówi — jeśli nie odezwie się słowem radosnem, ani się też poskarży, — jeśli sama nawet nie słyszy westchnień swych — jeśli nie chce widzieć blasku słońca, a noce przepędza bezsenne, przytulona do kąta — — —
Znowu popatrzył na mnie, a w oczach jego błyszczących malował się strach, który, zda się, rósł w miarę wyliczania objawów choroby. Niewątpliwie kochał on chorą kobietę ostatnim, ponurym żarem swego ongiś płomiennego serca i mimowoli zdradził swemi słowami, jaki stosunek wiązał go z tą istotą.
— Nie skończyłeś jeszcze! — powiedziałem.
— Jeśli czasem nagle krzyknie, jakby się sztylet wtapiał w jej pierś — jeśli bezustannie szepce jakieś obce słowo — — —
— Co za słowo?
— Jakieś nazwisko.
— Dalej!
— Jeśli kaszle, a potem krew spływa z jej bladych ust — — —
Patrzył na mnie wzrokiem tak zalęknionym, jakby lada chwila z ust moich miał paść nań wyrok, uwalniający lub potępiający. Bez wahania wydałem wyrok drugi:
— Niezawodnie umrze.
Chwil kilka siedział bez ruchu, jakby tknięty paraliżem, potem jednak zerwał się i stanął przedemną wyprostowany, w postawie wyniosłej. Czerwony fez spadł mu z krótko ostrzyżonej głowy, z rąk opuścił fajkę; twarz mu zadrgała kurczowo, wyrażając grę najsprzeczniejszych uczuć. Była to dziwna, straszna twarz! Podobna była do owych wizerunków szatana, które stworzyła genjalna wyobraźnia Dorego. Szatany, narysowane przez tego mistrza, nie mają ani ogona ani nóg końskich, ani rogów, przeciwnie, kształty tych ciał szatanich tchną najwyższą harmonją, w każdym rysie twarzy osiągnięta jest doskonałość piękna, a jednak wszystkie te poszczególne piękności składają się na całość tak odstręczającą, tak pełną brzydoty, tak — szatańską! Oko jego wlepione we mnie, miało wyraz przerażenia; zwolna jednak przerażenie przeszło w gniew i groźbę.
— Giaur! — zagrzmiał jego głos.
— Coś powiedział? — zapytałem chłodno.
— Giaur — powiedziałem. I ty się ważysz powiedzieć mi to, ty psie? Bicz cię pouczy, kim jestem, i że masz to czynić, co ci nakazuję. Jeśli ona umrze, to i ty umrzesz; a gdy ją uzdrowisz, wolno ci będzie odejść i zażądać wszystkiego, czego serce twe pragnie!
Powstawszy powoli, z największym spokojem, zmierzyłem go zwysoka i zapytałem:
— Czy wiesz, co jest największą hańbą dla muzułmanina?
— Co takiego?
— Popatrz tu na twój fez! Abrahim-mamur, jakie jest zdanie proroka i jakie zdanie Koranu o obnażaniu głowy wobec chrześcijanina?
W tej chwili włożył fez na głowę i czerwieniejąc ze złości, wyrwał sztylet z za pasa.
— Giaurze, ty musisz umrzeć!
— Kiedy?
— Teraz, natychmiast!
— Umrę, ale wtedy, kiedy Bóg zechce, a nie wtedy, kiedy się tobie podoba.
— Umrzesz. Odmów swoją modlitwę!
— Abrahim - mamur! — odpowiedziałem tak spokojnie, jak przedtem — polowałem na niedźwiedzie, ścigałem na Nilu hipopotama, słonie słyszały mój strzał, a kula moja trafiała w lwa, „dusiciela stad“. Dziękuj Allahowi, że jeszcze żyjesz, i proś Boga, aby poskromił twe serce. Ty temu nie podołasz, bo jesteś na to za słaby, a jednak umrzesz, gdy się to nie stanie natychmiast!
Obraziłem go więc powtórnie głębiej jeszcze, niż przedtem, to też trzęsąc się, skoczył ku mnie, by mnie chwycić, ale cofnął się zaraz, bo w ręce mej błysnęła broń, która w tamtych krajach należy zawsze mieć przy sobie.
Staliśmy sami naprzeciw siebie, on bowiem kazał służbie, po przyniesieniu kawy i fajek, oddalić się bezzwłocznie, aby nikt nie usłyszał rozmowy, tyczącej się tak dyskretnej sprawy. Razem z walecznym Halefem nie miałem najmniejszego powodu bać się mieszkańców tego domu. W danym razie moglibyśmy tych kilku mężczyzn, co byli w całym domu, powystrzelać co do nogi. Ale mając pewne domysły co do losu chorej kobiety, i bardzo nią zaciekawiony, chciałem ją koniecznie zobaczyć i pomówić z nią choć kilka słów.
— Chcesz strzelać? — zapytał rozwścieczony, wskazując na mój rewolwer.
— Tak jest.
— Tu, w mym domu, na moim dywanie?
— Tak jest; jeśli w obronie życia będę do tego zmuszony.
— Psie, to prawda, com sobie pomyślał w chwili, gdy wszedłeś!
— Co?
— Że ciebie już gdzieś widziałem.
— Gdzie?
— Nie wiem.
— Kiedy?
— I tego nie wiem; ale to pewne, że widzieliśmy się wśród złych okoliczności.
— Zapewne wśród takich okoliczności, jak dziś, bo dziwnemby było, gdyby się nasze spotkanie skończyło dobrze. Nazwałeś mnie „psem“, więc mówię ci, że jeśli raz jeszcze wypowiesz to słowo, w tej samej chwili kula moja znajdzie się w twym mózgu. A zatem miej się na baczności. Abrahim-mamur!
— Zawołam moich służących!
— Wołaj, jeśli chcesz zobaczyć, jak legną trupem i sam chcesz lec obok nich.
— Oh, Bogiem nie jesteś!
— Ale chrześcijaninem. Czyś poczuł rękę chrześcijanina?
Uśmiechnął się wzgardliwie.
— Uważaj, abyś jej kiedy nie poczuł. Nie jest skąpana w różanym olejku, jak twoja. Ale nie chciałbym zamącić spokoju w twym domu. Żegnam cię. Nie chcesz, bym tu śmierć pokonał; spełnię twą wolę; rabbena chaliek, niech cię Bóg strzeże!
Schowałem rewolwer i skierowałem się ku drzwiom.
— Zostań! — zawołał.
Nie posłuchałem go jednak.
— Zostań! — krzyknął tonem rozkazującym.
Byłem już prawie przy drzwiach, ale nie odwróciłem się.
— Zgiń więc, giaurze!
W mgnieniu oka odwróciłem się i miałem jeszcze czas przechylić się wbok. Sztylet jego ominął mnie i wrył się głęboko w ścianę.
— Mam cię teraz, łotrze!
Z temi słowy skoczyłem do niego, chwyciłem, uniosłem w górę, a potem rzuciłem o ścianę. Przez kilka sekund leżał bez ruchu. Gdy się dźwignął, miał oczy szeroko rozwarte, żyły na czole nabrzmiałe, a usta zsiniałe z wściekłości. Nie śmiał się jednak ruszyć, bo trzymałem w ręku rewolwer, skierowany ku niemu.
— Teraz poznałeś rękę chrześcijanina. A więc nie śmiej jej drażnić!
— Człowieku!
— Tchórzu! Jak się to nazywa, jeśli kto prosi lekarza o pomoc, a potem lży go i chce chyłkiem zamordować? Niewiele warta wiara, co ma takich wyznawców.
— Czarowniku!
— Dlaczego?
— Gdybyś nim nie był, sztylet mój trafiłby w ciebie napewno, nie miałbyś siły podrzucić mnie wgórę.
— Dobrze. Jeśli jestem czarownikiem, to mógłbym Gicelę, żonę twą uzdrowić.
Umyślnie wypowiedziałem imię. To nań wywarło skutek.
— Od kogoś usłyszał to imię?
— Od posłańca.
— Niewiernemu nie wolno wymówić imienia kobiety wierzącej!
— Wypowiedziałem imię kobiety, która jutro może już być nieżywą.
Znowu przeszył mnie swem przenikliwem, mroźnem spojrzeniem, a potem zakrył rękami twarz.
— Czy to prawda, hekim, że ona jutro może umrzeć?
— Prawda.
— Czy nie ma już dla niej ratunku?
— Może jeszcze czas.
— Nie mów: może, powiedz: napewno. Czyś gotów mi pomóc? Jeśli ona wyzdrowieje, zażądaj, czego chcesz.
— Jestem gotów.
— Daj mi więc swój talizman, albo twoje lekarstwo.
— Nie mam żadnego talizmanu, a lekarstwa nie mogę ci dać teraz.
— Dlaczego nie?
— Lekarz może leczyć chorego tylko wówczas, gdy go może widzieć. Chodź, pójdziemy do niej, albo pozwól jej przyjść tu!
Wzdrygnął się, jakgdyby go ktoś w pierś ugodził.
— Masz Allah, czyś oszalał? Duch pustyni zamglił twój umysł, że nie wiesz, czego żądasz. Wszak kobieta, na której spoczął wzrok obcego mężczyzny, musi umrzeć!
— Umrze ona raczej, gdy mi nie będzie wolno pójść do niej. Muszę zmierzyć jej puls i zapytać ją o wiele rzeczy, które dotyczą jej choroby. Bóg tylko wie wszystko, nie pytając się o nic.
— Ty więc nie leczysz zapomocą talizmanu?
— Nie.
— Ani zapomocą słów?
— Nie.
— A może uzdrawiasz modlitwą?
— Oczywiście, że się modlę za cierpiących i chorych; ale Bóg dał nam w ręce środki i sposoby, aby ich uzdrowić.
— Co to za środki?
— Są to rośliny, metale i cząstki ziemi, których soki i siły wyciągamy.
— Czy nie są to trucizny?
— Nie truję chorych.
— Czy możesz mi to przysiąc?
— Przed jakimkolwiek sędzią.
— A musisz z nią mówić?
— Muszę.
— Co?
— Muszę zapytać o jej chorobę i o wszystko, co ma związek z tą chorobą.
— O inne rzeczy nie zapytasz?
— Nie.
— Powiesz mi przedtem każde pytanie, bym wiedział, czy mam pozwolić na nie, czy nie?
— Dobrze.
— Czy musisz się także dotknąć jej ręki?
— Muszę.
— Pozwalam ci na to, ale tylko na przeciąg minuty. Czy musisz widzieć jej oblicze?
— Nie muszę, może być zupełnie osłoniętą. Musi tylko przejść się kilka razy po pokoju, tam i napowrót.
— A to na co?
— Po chodzie bowiem poznać można nie jedno, co się tyczy choroby.
— Pozwalam ci; zawołam teraz chorą.
— Nie wołaj jej.
— Dlaczego?
— Muszę ją zobaczyć tam, gdzie ona mieszka; muszę obejrzeć wszystkie jej pokoje.
— A to z jakiego powodu?
— Wiele jest chorób, które rodzą się tylko w nieodpowiednich mieszkaniach, a to może zauważyć tylko oko lekarza.
— Chcesz więc stanowczo wejść do mego haremu?[3]
— Tak.
— Ty, niewierny?
— Ja, chrześcijanin.
— Nie pozwolę!
— Więc niech umrze. Salam aaleikum, pokój tobie i jej.
Skierowałem się ku wyjściu. Mimo, iż zauważyłem już przy wyliczaniu objawów, że Gicela cierpi na silną chorobę umysłową, udawałem przed nim, że mam na myśli jakąś chorobę ciała. Nasuwał mi się domysł, że choroba tej kobiety jest wynikiem jakiegoś przymusu, który za sprawą tego człowieka zaciężył nad jej duszą. Pragnąłem więc wszystko jaknajdokładniej wybadać. Znowu dał mi odejść aż do drzwi, a potem zawołał:
— Zatrzymaj się, hekim, zostań tu. Pozwolę ci wejść do haremu.
Wróciłem, nie dając do poznania, że mnie ten obrót rzeczy cieszy. Czułem się zwycięzcą, gdyż wymogłem na nim ustępstwo, jakiego może nigdy jeszcze muzułmanin na rzecz Europejczyka nie uczynił. Wielką snać była miłość tego Egipcjanina ku żonie i niezwykłą troskliwość, jaką ją otaczał, skoro dał się skłonić do tak wyjątkowego ustępstwa. Jak wiele go kosztowała ta ofiara, mogłem wyczytać z jego jadowitych spojrzeń, z każdego ruchu jego twarzy, wyrażającej teraz gorycz bezbrzeżną i nienawiść do intruza, który chce się wedrzeć w misterja jego domowego życia. Byłem przekonany, że człowiek ten nigdy nie przestanie być moim wrogiem, choćby mi się nawet udało uzdrowić mu żonę, tembardziej, że i on był tego przekonania, żeśmy się już raz spotkali wśród nieprzyjemnych okoliczności. Oddalił się teraz, aby osobiście poczynić wszelkie potrzebne przygotowania, nie chciał bowiem, aby który z jego służących zauważył, iż on pozwala obcemu mężczyźnie wejść do najświętszego przybytku swego domu.
Wrócił dopiero po dłuższym czasie. Usta miał mocno ściśnięte, jak człowiek, zdobywający się na jakąś silną, ale upartą stanowczość, a w oczach jego przebijała się nienawiść, choć starał się ją ukryć. Tak wyglądał, gdy rzekł do mnie:
— Masz do niej pójść...
— Obiecałeś mi to już przedtem.
— I zobaczyć jej pokoje...
— Naturalnie.
— I ją samą...
— Osłoniętą i zawiniętą.
— I mówić z nią?
— To rzecz konieczna.
— Pozwalam ci wiele, bardzo wiele, effendi. Ale przysięgam ci na szczęśliwość wszystkich nieb i na katusze wszystkich piekieł, że przebiję ją sztyletem, jeśli powiesz słowo, którego sobie nie życzę, lub jeśli cokolwiek zrobisz, na co ci nie pozwoliłem. Jesteś silny i uzbrojony, dlatego sztyletu nie zwrócę przeciwko tobie, lecz przeciwko niej. Przysięgam na wszystkie suwar[4] Koranu, na wszystkich kalifów, których pamięć niech Allah błogosławi.
Widocznie poznał mnie dostatecznie, skoro pomyślał, że ta przysięga więcej wskóra, niż najprzesadniejsze groźby, zwrócone przeciwko mej osobie. Zresztą, nawet na myśl mi nie przyszło w czemkolwiek mu ubliżyć lub przekroczyć umówione granice. Nie mogłem się jednak opędzić przeczuciu, że w jego stosunku do chorej kobiety tkwi jakaś tajemnica.
— Czy już czas? — zapytałem.
— Chodźmy!
Poszliśmy; on naprzód, a ja za nim.
Naprzód przeszliśmy przez prawie rozwaloną część domu, która mogła być siedliskiem wszelkiego rodzaju nocnych zwierząt, potem weszliśmy przez pewnego rodzaju przedpokój do komnaty, wyglądającej na kobiece mieszkanie. Było w niej trochę przedmiotów i przyborów, które kobietom są potrzebne i miłe.
— Oto są pokoje, które chciałeś widzieć. Patrz, czy zdołasz w nich znaleźć ducha choroby! — rzekł Abrahim-mamur z lekkim, ironicznym uśmiechem.
— A pokój przyległy?
— Tam właśnie znajduje się chora. Zobaczysz go, ale muszę się wpierw upewnić, czy słońce zakryło swą twarz przed okiem obcego mężczyzny. Nie waż się pójść za mną, lecz zaczekaj spokojnie, aż wrócę.
Wyszedł; zostałem sam.
A więc tuż obok znajdowała się Gicela. Imię to znaczy dosłownie: piękna. Ten szczegół, jakoteż zachowanie się Egipcjanina, nasunęły mi w tej chwili przypuszczenie, czy też Gicela nie jest przypadkiem osobą młodą. Obejrzałem się wokoło i zauważyłem to samo urządzenie, co w pokoju gospodarza mianowicie: balustradę, dywan i niszę z naczyniami do ochładzania powietrza.
Po chwili wrócił Abrahim.
— Czy zbadałeś ten pokój?
— Tak.
— Cóż?
— Nie odwiedziwszy chorej, nie mogę jeszcze nic powiedzieć.
— Więc chodź, effendi. Ale pozwól, że jeszcze raz cię ostrzegę!
— Dobrze. Wiem dokładnie, co mam robić.
Weszliśmy do drugiego pokoju. W głębi przy ścianie stała kobieta, otulona w długie szaty, z twarzą szczelnie osłoniętą. Z kształtów jej nie było nic widać, prócz drobnych nóżek, tkwiących w aksamitnych pantofelkach. Postawiłem jej pytania z taką powściągliwością, że Egipcjanin był zupełnie zadowolony, potem kazałem jej przejść się trochę po pokoju, wreszcie poprosiłem, by mi podała rękę. Mimo tak poważnej sytuacji ledwo zdołałem powstrzymać w sobie wybuch śmiechu. Ręka jej bowiem była tak szczelnie owinięta grubem suknem, iż nie można było przez nie ani jednego palca rozpoznać. Taksamo owinięte było i ramię.
Zwróciłem się do Abrahima.
— Mamur, te bandaże muszą być usunięte.
— Na co?
— Nie mogę wyczuć pulsu.
— Odwiń chustki — rozkazał jej. Cofnęła ramię, a po chwili ukazała się delikatna rączka; na różowym paluszku tej rączki ujrzałem wąski pierścień, ozdobiony perłą. Abrahim śledził każdy mój ruch z napiętą uwagą. Podczas gdy trzema palcami objąłem jej rękę, skłoniłem ku niej ucho, jak gdybym nietylko chciał wyczuć puls, ale usłyszeć go; wtem wionęło tchnienie poprzez zasłony i usłyszałem, cichutkim, prawie niesłyszalnym szeptem wymówione słowa:
— Kurtar Senicaji — ratuj Senicę!
— Czy już koniec? — zapytał teraz Abrahim, przystąpiwszy bliżej.
— Tak.
— Cóż jej jest?
— Choroba jej jest ciężka, najcięższa, jaką znam — ale — ja ją ocalę.

Te ostatnie trzy słowa, powoli i z naciskiem wypowiedziane, zwróciłem raczej do niej, niż do niego.
— Zgiń więc, giaurze!
— Jak się ta choroba nazywa?

— Ma ona obcą nazwę, którą tylko lekarze rozumieją.
— Ile czasu upłynie do wyzdrowienia?
— Wyzdrowienie może nastąpić rychło, albo bardzo późno, zależnie od tego, czy i jak będziecie mi posłuszni.
— W czem mam ci być posłusznym?
— Musisz jej podawać regularnie lekarstwo, które zostawię.
— Dobrze.
— Musisz zostawić ją w samotności i strzec przed zgryzotą i zmartwieniem.
— Stanie się tak.
— Ja zaś muszę codziennie z nią rozmawiać.
— Ty? A to na co?
— Aby środki moje zastosowywać do stanu, w jakim chora się znajduje.
— Cóż masz z nią do gadania?
— To tylko, na co sam pozwolisz.
— A gdzie się to ma odbywać?
— Tu, w tym pokoju, tak samo jak dziś.
— Powiedz dokładnie, jak długo musisz przychodzić!
— Jeśli mi będziecie posłuszni, będzie ona od dziś za pięć dni od choroby swej... wolna.
— Więc daj jej lekarstwo.
— Nie mam go tu; mój służący, który został na dole, w podwórzu, ma je przy sobie.
— Chodź więc!
Zwróciłem się ku niej, aby ją choć tym niemym ruchem pożegnać. Wzniosła pod osłonami ręce, jakby błagalnie i odważyła się na dwa słowa:
— Ewer Allah, z Bogiem!
W tej chwili jednak krzyknął Abrahim:
— Milcz! Tylko wtedy masz mówić, gdy się ciebie pytają!
— Ahrabim-mamur — odpowiedziałem bardzo poważnie — czy nie mówiłem ci, że powinno się ją strzec przed zmartwieniami. Tak się nie mówi do chorej, która jest bliską śmierci.
— Więc niech przedewszystkiem sama się stara, aby nie potrzebowała się martwić. Chodź!
Wróciliśmy do selamliku. Posłałem po Halefa, który wnet zjawił się z apteczką. Dałem Ignatia wraz z niezbędnemi wskazówkami i chciałem odejść.
— Kiedy przyjdziesz jutro?
— O tej samej porze.
— Poszlę ci znowu łódź. Ile żądasz za dzisiejsze usługi.
— Nic. Gdy chora wyzdrowieje, dasz, ile zechcesz.
Mimo to sięgnął do kieszeni, dobył sakiewki, ozdobnie wyszywanej, i wyjąwszy z niej kilka sztuk, dał je Halefowi.
— Masz, weź ty!
Zuch Halef wziął monetę z taką miną, jakgdyby wyświadczył Egipcjaninowi wielką przysługę i wrzucając bakszysz obojętnie do kieszeni, rzekł:
— Abrahim-mamur, ręka twa jest otwarta, a moja również. Nie zamykam jej, bo prorok powiada, że ręka otwarta jest pierwszym szczeblem do przybytku zbawionych. Allah niech będzie z tobą i ze mną!
Odeszliśmy, odprowadzani przez Egipcjanina aż do ogródka, gdzie służący otworzył nam drzwi, znajdujące się w murze. Gdyśmy już byli sami, Halef wyjął pieniądz z kieszeni, by się przekonać, ile otrzymał.
— Trzy złote cekiny, effendi!... Niechaj prorok błogosławi Abrahim-mamura, a żona jego niech choruje jak najdłużej...
— Hadżi Halef Omar!...
— Zihdi! Żałujesz mi kilku cekinów?
— Nie; ale choremu nie powinno się też żałować zdrowia.
— Ile razy przyjdziesz, zanim wyzdrowieje?
— Może jeszcze pięć razy.
— Pięć razy trzy, to jest: piętnaście cekinów; jeśli wyzdrowieje, dostanę może piętnaście cekinów, więc razem trzydzieści cekinów. Dowiem się, czy tu nad Nilem niema więcej chorych kobiet.
Gdyśmy przybyli do łodzi, wioślarze czekali już na nas. Nasz przewodnik siedział u steru. Wdół popłynęliśmy znacznie szybciej, niż wgórę, to też byliśmy u celu już za pół godziny. Przybiliśmy do brzegu koła dahabie, która zawinęła tu podczas naszej nieobecności. Liny były przymocowane, żagle zwinięte, a reis, kapitan okrętu, wzywał pobożnym muzułmańskim zwyczajem ludzi swych do modlitwy:
— Hai al eb zalah: szykujcie się do modlitwy!
Chciałem już odejść; ale obejrzałem się szybko. Zdawało mi się, że głos ten już gdzieś słyszałem. Czy nie omyliłem się? Miałbyż to być naprawdę ów stary Hassan, zwany Abu el Reizahn; ojcem sterników? Spotkał się ze mną i z Halefem w Kufarah, dokąd przybył w odwiedziny do syna, a potem razem z nami wrócił do Egiptu. Polubiliśmy się bardzo, byłem więc przekonany, że ucieszy się, gdy mnie zobaczy. Poczekałem, aż skończą modlitwę, gdy skończyli, zawołałem ku pokładowi:
— Hassan el Reizahn, ohio!
Z pokładu wychyliła się ku nam stara, poczciwa, brodą zarosła, twarz, pytając:
— Kto tam... O Allah akbar, Bóg jest wielki! Czy to nie syn mój, Nemzi Kara effdedi?
— Tak, to on, Abu Hassanie.
— Wstąp tu do mnie; niech cię uścisnę.
Poszedłem do niego na pokład, gdzie nastąpiło bardzo serdeczne powitanie.
— Co ty tu robisz? — zapytał mnie.
— Wypoczywam po długiej podróży.
— A ty?
— Przybywam z Dongoli z ładunkiem senesu; statek mój ucierpiał, więc musiałem tu zawinąć.
— Jak długo tu zostajesz?
— Jeszcze jutro. Gdzie mieszkasz?
— Tam na prawo, w tym samotnym domku.
— Czy masz dobrego gospodarza?
— Jest to szejk el belet[5]; jestem z niego bardzo zadowolony. Czy odwiedzisz mnie dziś wieczorem, Abu Hassanie?
— Przyjdę, jeśli fajki twe nie są złamane.
— Mam tylko jedną; musisz swoją przynieść z sobą ale zapalisz sobie najlepszego djebelli, jaki istniał kiedykolwiek.
— Przyjdę napewno. Czy długo jeszcze tu zostajesz?
— Nie. Wracam do Kairu.
— Więc jedź zemną; ja przybijam do brzegu w Bulakh[6]. Przy tej propozycji przyszło mi coś na myśl.
— Hassan, nazwałeś mnie swym przyjacielem.
— Jesteś nim. Zażądaj odemnie, czego chcesz, a spełnione będzie, jeśli to, czego żądasz, jest moją własnością, lub w mej mocy.
— O, chciałbym cię prosić o coś bardzo wielkiego.
— Czy mogę to spełnić?
— Tak.
— Więc już zgóry ci przyrzekam. Co to takiego.
— Dowiesz się wieczorem, gdy będziemy razem pili kawę
— Przyjdę i... ale, synu mój zapomniałem, że jestem już proszony.
— Gdzie?
— W tym samym domu, w którym i ty mieszkasz.
— Przez szejka el belet?
— Nie, lecz przez pewnego męża z Istambułu, który jechał ze mną przez dwa dni, a tu wysiadł. Najął on w tym domu pokój dla siebie i miejsce dla swego służącego.
— Czem jest?
— Nie wiem; nie powiedział mi tego.
— Ale jego służący mógł powiedzieć.
Kapitan zaśmiał się, co było u niego rzeczą niezwykłą.
— To łobuz, który słyszał wszystkie języki, a żadnego z nich nie przyswoił sobie zbyt wiele. Pali, gwiżdże i śpiewa dzień cały, a zapytany o coś, daje odpowiedzi, które dziś są prawdziwe, a jutro fałszywe. Przedwczoraj był Turkiem, wczoraj Czarnogórcem, dziś znowu jest Gruzinem, a Allah wie chyba, czem będzie jutro lub pojutrze.
— Więc nie przyjdziesz do mnie?
— Przyjdę po wypaleniu fajki z tamtym. Niech cię Allah strzeże; mam jeszcze robotę.
Halef już przedtem poszedł do domu; udałem się za nim i ledwo przybyłem do mieszkania, wyciągnąłem się zaraz na dywanie, aby przebiec w myśli zdarzenia dzisiejszego dnia. Nie mogłem jednak tego zamiaru wykonać, bo po chwili wszedł mój gospodarz.
— Sallam aaleikum.
— Aaleikum.
— Effendi, przychodzę, aby poprosić o pozwolenie.
— Jakie pozwolenie?
— Przybył do mnie obcy zihdi i prosił mnie o mieszkanie, które mu też dałem.
— Gdzie jest to mieszkanie?
— Na górze.
— W takim razie człowiek ten nie będzie mi wcale przeszkadzał. Zrób, co ci się podoba, szejku.
— Ale głowa twa ma dużo do myślenia, a u niego jest służący, który za wiele gwiżdże i śpiewa.
— Jeśli mi będzie przeszkadzał, to zabronię mu.
Stroskany gospodarz wyszedł i zostałem wreszcie sam. Ale widocznie nie było mi dziś przeznaczonem oddać się swym myślom w spokoju, bo usłyszałem znów kroki dwóch ludzi, którzy, przybywając z przeciwnych stron, zetknęli się właśnie przy moich drzwiach.
— Czego tu chcesz? Kim jesteś? — zapytał jeden z nich.
Poznałem po głosie Halefa, mego małego służącego.
— Przedewszystkiem powiedz, kto ty jesteś i czego chcesz w tym domu? — zapytał drugi.
— Ja? Należę do tego domu — odpowiedział Halel oburzony.
— I ja także!
— Kim jesteś?
— Jestem Hamzad el Dżerbaja.
— A ja jestem hadżi Halef Omar agha.
— Agha?
— Tak; towarzyszem jestem i opiekunem mego pana.
— Kto jest twym panem?
— Sławny lekarz, który mieszka tu w tym pokoju.
— Sławny lekarz? Co on leczy?
— Wszystko.
— Wszystko? Nie blaguj. Jest tylko jeden, który wszystko może leczyć.
— Kto to?
— Ja.
— To ty także jesteś lekarzem?
— Nie. Jestem opiekunem mego pana.
— Kto jest twój pan?
— Niewiadomo. Dopiero co wprowadziliśmy się do tego domu.
— Mogliście zostać na dworze.
— Dlaczego?
— Bo jesteście niegrzeczni i nie odpowiadacie na pytania. Czy powiesz mi, kto jest twój pan?
— Powiem.
— A więc?
— Jest, jest moim panem, a nie twoim.
— Nicpoń!
Słyszałem, że Halef po tem słowie odszedł bardzo oburzony. Tamten został pod wchodowemi drzwiami i gwizdał; potem coś mruknął i znowu zamilkł; wreszcie zaczął półgłosem nucić pieśń.
Miałem ochotę podskoczyć z radości, albowiem tekst tej piosenki brzmiał w lichej arabszczyźnie zupełnie podobnie do pewnej znanej mi oddawna pieśni.
Nawet melodja była ta sama. Gdy skończył drugą zwrotkę, podszedłem ku drzwiom, aby przyjrzeć się temu człowiekowi. Miał na sobie szerokie, niebieskie spodnie i niebieski kaftan, skórzane buty, a na głowie fez. Nie było więc na nim nic osobliwego. Spostrzegłszy mnie, oparł ręce na biodrach, stanął tak, jakby sobie nic ze mnie nie robił i zapytał:
— Podoba ci się piosenka, effendi?
— Bardzo, gdzieżeś się jej nauczył?
— Sam ją ułożyłem.
— Powiedz to komu innemu, nie mnie! A melodję skąd wziąłeś?
— To mój pomysł.
— Kłamiesz!
— Effendi, jestem Hamzad el Dżerbaja i nie pozwolę na to, aby mię łajano.
— Jesteś hultaj, mimo, że się nazywasz Hamzad el Dżerbaja. Znam tę melodję.
— Zapewne śpiewał lub gwizdał ją ktoś, kto ją odemnie słyszał.
— Kto cię jej nauczył?
— Nikt.
— Jesteś niepoprawny. Wszak to melodja znanej mi oddawna piosenki.
Zaśpiewałem mu dwa wiersze.
— Do kroćset, co to znaczy? — przerwał mi ogromnie uradowany, słysząc niemiecką mowę.
— A skąd pan jest, jeśli wolno zapytać, panie Hekim Baszi?
— Z Saksonji.
— Z Saksonji! Jakże mnie to cieszy! A tu się pan zbisurmanił?
— O nie! Jakże się pan tu dostał?
— Koleją, okrętem, konno, na wielbłądach, wreszcie własnemi nogami.
— Czem się pan zajmował dawniej?
— Byłem niby golibrodą. Nie podobało mi się w kraju, więc poszedłem w świat, to tu, to tam; wreszcie zawiało mnie aż w te strony.
— Będziesz mi pan musiał wszystko opowiedzieć. U kogo pan służy?
— Mój chlebodawca jest synem kupca z Konstantynopola, nazywa się Isla ben Maflej i jest bajecznie bogaty.
— Cóż on tu robi?
— Czy ja wiem? Szuka kogoś.
— Kogo?
— Prawdopodobnie jakiejś kobiety.
— Kobiety? To dziwne!
— Coś mi się tak zdaje.
— Cóżby to była za kobieta?
— Jakaś Czarnogórka, Senicza, czy Senica; czy, jak się to wymawia.
— Co?… Nazywa się Senica?
— Tak jest.
— Czy wie pan na pewno?
— Rozumie się! Po pierwsze: pan mój ma przy sobie jej wizerunek; po drugie: ciągle: — aha! już mnie woła, panie effendi; muszę skoczyć na górę!
Nie usiadłem już na dywanie, ale podniecony trochę, zacząłem chodzić z kąta do kąta. Ten fryzjer, co przybrał sobie tak poetyczne nazwisko Hamzad el Dżerbaja, był bezsprzecznie interesującą figurą, ale jeszcze bardziej zaciekawił mnie jego pan, szukający tu nad Nilem Czarnogórki, której na imię było Senica. Na nieszczęście przyszło kilku fellahów, z bólem głowy, czy brzucha, aby zasięgnąć mojej porady. Zwyczajem wschodnim siedzieli u mnie godzinę, nim się od nich dowiedziałem, co im dolega; potem, mimo że dostali lekarstwa, zostali u mnie tak długo, aż im się samym podobało zakończyć audjencję.
Już i wieczór zapadł.
Przyszedł kapitan i udał się na górę. Za pół godziny wszedł do mnie. Halef podał kawę i fajki i cofnął się natychmiast. Za chwilę już słychać było, jak kłócił się zawzięcie z Hamzad el Dżerbają.
— Czy statek twój już naprawiony? — zapytałem Hassana.
— Jeszcze nie. Dziś zdołałem tylko zatkać dziurę i wypompować wodę. Jutro będzie jeszcze dzień dzięki Allahowi.
— Kiedy odjeżdżasz?
— Pojutrze wczesnym rankiem.
— Wziąłbyś mnie ze sobą?
— Radowałbym, się z całej duszy, widząc cię obok siebie.
— A gdybym jeszcze kogoś przyprowadził ze sobą?
— Na mojej dahabie jest dość miejsca. Kto to jest?
— Nie mężczyzna, ale kobieta.
— Kobieta? Czyś kupił sobie niewolnicę, effendi?
— Nie. Jest to żona innego mężczyzny.
— On pojedzie razem z nami?.
— Nie.
— Więc kupiłeś ją u niego?
— Nie.
— Podarował ci?
— Nie. Zabiorę mu ją.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw. Chcesz mu ją zabrać bez jego wiedzy?
— Być może.
— Człowieku, czy wiesz, co to jest?
— Co?
— Czikarma, porwanie!
— Niewątpliwie.
— Czikarma; za tę zbrodnię karze się śmiercią. Czy się umysł twój zamroczył, a dusza pogrążyła w ciemnościach, że zmierzasz do swej zguby.
— Nie. Ta sprawa jest jeszcze bardzo zagadkowa. Wiem, że jesteś moim przyjacielem i umiesz milczeć. Opowiem ci wszystko.
— Otwórz wrota serca swego, mój synu. Słucham!
Opowiedziałem mu przygodę, która mnie tego dnia spotkała. Słuchał opowiadania z wielką uwagą. Gdy skończyłem, powstał.
— Wstań, mój synu, weź swą fajkę pójdź ze mną.
— Dokąd?
— Wnet zobaczysz.
Przeczuwałem jego zamiar i poszedłem za nim. Zaprowadził mnie na górę do mieszkania owego kupca z Konstantynopola. Służącego nie było, więc weszliśmy, oznajmiwszy swe przybycie lekkiem chrząknięciem.
Mężczyzna, który się podniósł z dywanu, był jeszcze młody; mógł mieć około dwudziestu sześciu lat. Po kosztownym cybuchu, który trzymał w ręku, poznałem, że były fryzjer słusznie przedstawiał swego pana, jako „bajecznie“ bogatego. Młody Turek miał wyraz twarzy zajmujący i miły. Pomyślałem sobie zaraz, że mogę mu ofiarować swą przyjaźń. Stary Abu el Reizahn zabrał głos:
— Oto jest wielki kupiec Isla ben Maflej ze Stambułu, a tu effendi Kara ben Nemzi, mój przyjaciel, którego kocham.
— Witam was obydwóch, proszę usiąść! — odpowiedział młodzieniec.
Na twarzy jego malowało się wielkie zaciekawienie, bo kapitan nie zaprowadziłby mnie do niego bez ważnego powodu.
— Czy chcesz mi okazać miłość, Isla ben Maflej? — zapytał stary.
— Chętnie. Powiedz mi, co mam uczynić.
— Opowiedz memu przyjacielowi wypadek, który mi niedawno przedstawiłeś.
Twarz kupca wyrażała zdziwienie, a nawet pewną niechęć.
— Hassan el Reizahn, obiecałeś mi milczeć, a już się wygadałeś.
— Zapytaj mego przyjaciela, czy powiedziałem mu choć słowo!
— Dlaczego więc przyprowadziłeś go i żądasz, abym mu o tem mówił?
— Powiedziałeś mi, abym w drodze wszędzie tam, gdzie na wieczór przybiję, bacznie patrzył i dowiadywał się o to, coś utracił. Zdołałem już coś usłyszeć i oto przyprowadziłem człowieka, który mógłby ci udzielić pewnych wiadomości.
Isla zerwał się na równe nogi i rzucił fajkę precz.
— Czy to prawda? Masz jakąś wiadomość?
— Mój przyjaciel Hassan nie powiedział mi ani słowa, więc nie wiem, o czem mam ci dać wiadomość. Mów!
— Effendi, jeśli możesz mi to powiedzieć, co chciałbym usłyszeć, wynagrodzę cię hojniej niż pasza!
— Nie żądam nagrody. Mów!
— Szukam dziewicy, która zwie się Senica.
— A ja znam kobietę, która się tak samo nazwała.
— Gdzie, gdzie, effendi? Powiedz prędko!
— Czy nie miałbyś ochoty wprzód mi ją opisać?
— O! ona jest piękna, jak róża i wspaniała, jak zorza; wonieje, jak kwiat rezedy, a głos jej dźwięczy, jak śpiew hurysek, włosy jej tak obfite i cudne jak u sławnego rumaka Gilji, i nóżkę ma taką, jaką miała Delila, co zdradziła Samsona. Z ust jej płyną słowa pełne dobroci, a oczy jej — — —
Przerwałem mu niecierpliwie:
— Isla ben Maflej, nie takiego opisu żądałem. Nie przemawiaj językiem kochanka, lecz słowami rozsądku.
— Kiedyś ją stracił?
— Przed dwoma miesiącami.
— Czy miała co przy sobie, poczem możnaby ją poznać.
— O, effendi, cóżby to miało być?
— Jakaś ozdoba, pierścionek lub łańcuszek — —
— Pierścionek… tak… pierścionek… Dałem jej pierścionek złoty, tak cienki, jak papier, ale z piekną perłą.
— Widziałem go.
— Gdzie, effendi? O, powiedz prędko! Kiedy?
— Dziś, przed niewielu godzinami.
— Gdzie?
— Niedaleko; godzina drogi stąd.
Młodziniec ukląkł przy mnie i położył mi na ramionach obydwie swe ręce.
— Czy to prawda? Czy mówisz prawdę? Czy nie mylisz się?
— To prawda; nie mylę się.
— Więc chodź; musimy pójść do niej.
— To niemożliwe.
— To musi być możliwe! Dam ci tysiąc pjastrów, dwa… trzy tysiące, jeśli mnie do niej zaprowadzisz!
— Gdybyś mi nawet dał sto tysięcy pjastrów, to nie mógłbym ciebie zaprowadzić dziś do niej.
— A kiedy? Jutro, jutro całkiem rano?
— Podejm swą fajkę, zapal i usiądź! Kto działa zbyt pośpiesznie, działa właściwie powoli. Omówimy wprzód wszystko.
— Effendi, nie mogę. Serce mi drży.
— Zapal fajkę!
— Nie mam na to czasu; muszę —
— Dobrze! Jeśli nie masz czasu na rozsądne słowa, to ja odchodzę.
— Zostań! Uczynię wszystko, czego zażądasz.
Usiadł znowu na swem miejscu i wyjął ze stojącego obok naczyńka żarzący się węgiel, aby zapalić fajkę.
— Jestem gotów. Teraz mów! — wezwał mnie.
— Dziś przysłał po mnie pewien bogaty Egipcjanin, bo żona jego chora — — —
— Żona jego — — —
— Tak kazał mi powiedzieć.
— A ty poszedłeś?
— Poszedłem.
— Co to za człowiek? — Nazywa się Abrahim-mamur i mieszka u górnego biegu Nilu w samotnym, nawpół zapadłym domu.
— Czy dom ten otoczony jest murem?
— Tak jest.
— Któżby się tego domyślił! Przeszukałem wszystkie miasta, wsie i osady nad Nilem, ale nie przypuszczałem, że w domu tym ktoś mieszka. Czy jest ona naprawdę jego żoną?
— Nie wiem, ale nie wierzę w to.
— I jest chora?
— Bardzo.
— Walllahi, na Boga, on za to odpokutuje, jeśli się jej cokolwiek złego stanie. Na jaką chorobę ona cierpi?
— Choroba jej tkwi w sercu. Ona go nienawidzi; trawi ją tęsknota za wolnością, za wyswobodzeniem się spod jego władzy i ona umrze, jeśli to nie nastąpi.
— To pewnie nie on, lecz ona ci to powiedziała?
— Nie, zauważyłem to.
— Widziałeś ją?
— Tak.
— Podsłuchałeś?
— Nie. Zaprowadził mnie do swego haremu. abym pomówił z chorą.
— On sam? To niemożliwe!
— Kocha ją — —
— Niech go Allah ukarze!
— Obawiał się, że ona umrze, jeśli z nią nie pomówię.
— A więc mówiłeś z nią?
— Tak, ale powiedziałem jej tylko to, na co on pozwolił. Mimo to zdołała pocichu szepnąć mi: „Ratuj Senicę“. Widocznie tak jej na imię, choć on ją nazywa Gicelą.
— Cóż jej odpowiedziałeś?
— Że ją uwolnię.
— Effendi, kocham cię; moje życie należy do ciebie! On ją porwał i uprowadził. Przywłaszczył ją sobie przez chytrą przebiegłość. Chodź, effendi, pójdziemy! Muszę przynajmniej zobaczyć dom, w którym ją więzi.
— Ty musisz tu zostać! Jutro znowu do niej pójdę i — — —
— Pójdę z tobą, zihdi!
— Zostaniesz tu! Czy ona zna pierścień, który masz na palcu?
— Zna go bardzo dobrze.
— Dasz mi go?
— Chętnie. A na co?
— Jutro będę z nią znowu mówić i zrobię tak, że ona zobaczy pierścień.
— Zihdi, doskonale! Natychmiast domyśli się, że jestem gdzieś wpobliżu. A potem?
— Opowiedz mi najprzód wszystko, co muszę wiedzieć.
— Opowiem ci wszystko, panie. Nasz skład jest jednym z największych w Istambule. Jestem jedynakiem u swego ojca; ojciec mój prowadzi bazar i ma nadzór nad służbą, ja zaś muszę odbywać wszystkie konieczne podróże dla zakupna towarów. Byłem więc często w Skutari i widziałem tam Senicę, gdy z przyjaciółką odbywała przelażdżkę po jeziorze. Potem widziałem ją po raz drugi. Ojciec jej nie mieszka w Skutari, lecz w Czarnych Górach. Schodziła czasem nadół, aby odwiedzić przyjaciółkę. Gdym się przed dwoma miesiącami znowu wybrał nad owe jezioro, nie było już przyjaciółki i jej męża, ani Senicy. Zniknęli!
— Gdzie?
— Nikt tego nie wiedział.
— Nawet jej rodzice?
— I rodzice nie wiedzieli. Ojciec jej, waleczny Osko, opuścił Czarnogórę, aby szukać swego dziecka po całym świecie; ja zaś musiałem się udać do Egiptu na zakupno towarów. Na Nilu spotkałem raz parostatek, który dążył w górę rzeki. Gdy sandal[7] przejeżdżał obok mej łodzi, usłyszałem, że ktoś zawołał mnie po imieniu. Spojrzałem na pokład statku i poznałem Senicę, która odsłoniła twarz. Ale stojący obok niej piękny mężczyzna, o ponurem wejrzeniu, zarzucił na nią szybko jaszmak — i nie widziałem już nic. Od tej chwili szukam jej nieustannie.
— Nie wiesz więc napewno, czy porwano ją gwałtem, czy opuściła ojczyznę dobrowolnie?
— Dobrowolnie — nie.
— Czy znałeś mężczyznę, co stał obok niej?
— Nie.
— To dziwne! A może pomyliłeś się co do osoby? Może była to inna kobieta, podobna do niej.
— Czyżby mnie wtedy wolała i wyciągała ku mnie ręce, effendi?
— To prawda.
— Zihdi, czy obiecałeś jej, że ją uwolnisz?
— Tak.
— Czy dotrzymasz słowa? Dotrzymam, jeśli się okaże, że to ona.
— Nie chcesz mnie wziąć ze sobą… Jakże się więc przekonasz, czy to ona?
— Twój pierścień da mi to przekonanie.
— A jak wyprowadzisz ją z domu?
— W ten sposób, że powiem tobie, jak ją masz porwać.
— Porwę ją, wydobędę, możesz na mnie liczyć.
— A potem? Hassan el Reizahn, czy chciałbyś ją przyjąć na swój statek?
— Jestem gotów ją przyjąć, choć nie znam tego człowieka, u którego się ona znajduje.
— Zwie się Mamur, jak ci już powiedziałem.
— Skoro naprawdę był mamurem, zarządcą prowincji, to jest on dość potężnym, aby nas zniszczyć, gdy nas schwyta — powiedział kapitan poważnie. — Za porwanie kobiety karze się śmiercią. Mój przyjacielu, Kara ben Nemzi, jutro będziesz musiał działać mądrze i ostrożnie.
Co do mnie, myślałem więcej o samej przygodzie, niż o niebezpieczeństwie, które mogło mi grozić. Oczywista, że postanowiłem nie ruszyć palcem w tej sprawie, gdyby Abrahim-mamur miał jakieś istotne prawo do tej kobiety. Mówiliśmy jeszcze długo w noc o naszem przedsięwzięciu, aż wreszcie rozeszliśmy się na spoczynek; byłem jednak pewny, że Isla aż do świtu nie zmruży oka.





  1. Gatunek trawy zbożowej, uprawianej w Afryce. — Ziarnko większe od naszego prosa zawiera mączkę, nieprzyjemnego smaku.
  2. Wyższa szkoła na Wschodzie.
  3. Arabskie słowo „harem“ znaczy tyle, co „świętość nienaruszalna“. Słowem tem muzułmanie określają mieszkanie, przeznaczone dla kobiet, a oddzielone od innych części domu.
  4. Liczba mnoga od sur, rozdział, zwrotka.
  5. Sędzia wioski.
  6. Przedmieście Kairu i port.
  7. Mały statek żaglowy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.