Strona:Karol May - Przez pustynię tom 1.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Gdybyś mi nawet dał sto tysięcy pjastrów, to nie mógłbym ciebie zaprowadzić dziś do niej.
— A kiedy? Jutro, jutro całkiem rano?
— Podejm swą fajkę, zapal i usiądź! Kto działa zbyt pośpiesznie, działa właściwie powoli. Omówimy wprzód wszystko.
— Effendi, nie mogę. Serce mi drży.
— Zapal fajkę!
— Nie mam na to czasu; muszę —
— Dobrze! Jeśli nie masz czasu na rozsądne słowa, to ja odchodzę.
— Zostań! Uczynię wszystko, czego zażądasz.
Usiadł znowu na swem miejscu i wyjął ze stojącego obok naczyńka żarzący się węgiel, aby zapalić fajkę.
— Jestem gotów. Teraz mów! — wezwał mnie.
— Dziś przysłał po mnie pewien bogaty Egipcjanin, bo żona jego chora — — —
— Żona jego — — —
— Tak kazał mi powiedzieć.
— A ty poszedłeś?
— Poszedłem.
— Co to za człowiek? — Nazywa się Abrahim-mamur i mieszka u górnego biegu Nilu w samotnym, nawpół zapadłym domu.
— Czy dom ten otoczony jest murem?
— Tak jest.
— Któżby się tego domyślił! Przeszukałem wszystkie miasta, wsie i osady nad Nilem, ale nie przypuszczałem, że w domu tym ktoś mieszka. Czy jest ona naprawdę jego żoną?
— Nie wiem, ale nie wierzę w to.
— I jest chora?
— Bardzo.
— Walllahi, na Boga, on za to odpokutuje, jeśli się jej cokolwiek złego stanie. Na jaką chorobę ona cierpi?
— Choroba jej tkwi w sercu. Ona go nienawidzi; trawi ją tęsknota za wolnością, za wyswobodzeniem się spod jego władzy i ona umrze, jeśli to nie nastąpi.
— To pewnie nie on, lecz ona ci to powiedziała?
— Nie, zauważyłem to.
— Widziałeś ją?