Ocalenie (Conrad)/Część VI/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Ocalenie
Część VI
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. The Rescue
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ VI
ZEW ŻYCIA I OKUP ŚMIERCI
I

— Czy pani tam nie ma zegarka Króla Toma? — rzekł głos, który zdawał się nie przywiązywać najmniejszej wagi do tego pytania. Jörgenson czekał na odpowiedź przed drzwiami pani Travers. Usłyszał cichy odgłos bardzo podobny do jęku, nagły okrzyk bólu, który się czasem słyszy w pokoju chorego. Lecz wcale go to nie wzruszyło. Nie przyszłoby mu nigdy do głowy otworzyć drzwi, chyba gdyby mu to polecono, a wówczas zobaczyłby — z zupełną obojętnością — panią Travers wyciągniętą na podłodze, z głową opartą o róg polowego łóżka (na którem Lingard nigdy nie sypiał); wyglądało to, jakby się opuściła na ziemię z klęczącej pozycji, która jest postawą modlitwy, błagań lub porażki. Pani Travers spędziła noc w zupełnej nieświadomości. Znalazłszy się w swym pokoju, rzuciła się na kolana, nie mając pojęcia dlaczego — ponieważ nie wiedziała o co się modlić, nie miała do kogo słać błagań, a uczucia tak błahe jak rozpacz zostały za nią daleko — i trwała w tej postawie, póki wyczerpanie nie przygniotło jej do tego stopnia, że nie wierzyła już aby mogła się dźwignąć. W nawpół siedzącej pozycji, z czołem opartem o róg posłania i ramionami wyciągniętemi nad głową, zapadła w obojętność, rezygnację wyczerpanego ciała i wyczerpanej duszy, rezygnację, która stanowi jedyny możliwy wypoczynek dla ludzi beznadziejnie chorych i bywa nawet dość pożądana. Głos Jörgensona wyrwał panią Travers z tego stanu. Usiadła; bolały ją wszystkie członki i była zziębnięta.
Jörgenson powtórzył za drzwiami z bezdusznym uporem:
— Czy pani nie ma tam zegarka Króla Toma?
Pani Travers dźwignęła się z podłogi. Zachwiała się, chwytając rękami powietrze i natrafiła na oparcie fotela.
— Kto tam?
Chciała także zapytać: „Gdzie jestem?“ ale uprzytomniła sobie wszystko i odrazu stała się pastwą tej dojmującej zgrozy, która drzemała przez parę godzin w jej zesztywniałem ciele wyciągniętem na podłodze.
— Która godzina? — wyjąkała.
— Świta — wyrzekł niewzruszony głos u drzwi. Zdawało jej się, że to jest słowo, na którego dźwięk serce upadłoby z trwogi w każdym człowieku. Świta! Stała w przerażeniu. A bezdźwięczny głos za drzwiami nalegał.
— Pani musi tam mieć zegarek Toma!
— Nie widziałam go! — krzyknęła, jakby dręczona przez senną zmorę.
— Niech pani zajrzy do pulpitu. Gdy pani otworzy okiennicę, to pani zobaczy.
Pani Travers zdała sobie sprawę, że głęboki mrok panuje w kajucie. Jörgenson usłyszał przez drzwi iż się potknęła. Po chwili kobiecy głos, który uderzył nawet Jörgensona swym dziwnym dźwiękiem, odezwał się cicho:
— Mam go. Stoi.
— To nic. Nie chodzi mi o godzinę. Powinien być przy nim kluczyk. Czy go tam gdzie niema?
— Jest przymocowany do zegarka — odpowiedział ze środka oszołomiony głos. Jörgenson poczekał chwilę, nim wypowiedział swą prośbę.
— Może pani zechce mi go podać? Mało już czasu!
Drzwi otworzyły się gwałtownie, czego się bynajmniej Jörgenson nie spodziewał. Myślał że tylko ręka z zegarkiem wysunie się przez wąską szparę. Ale nie cofnął się i żadnym innym znakiem nie okazał zdumienia, zobaczywszy że pani Travers zupełnie jest ubrana. Na tle nikłej jasności we framudze otwartej okiennicy ujrzał ciemną sylwetkę jej pleców i gładko zaczesaną głowę; włosy jej były wciąż jeszcze zaplecione w dwa warkocze. W oczach Jörgensona pani Travers w swym egzotycznym ubiorze wyglądała zawsze nieprzyjemnie a nawet potwornie. Jej postawę, jej ruchy i wogóle całe zachowanie uważał za absolutnie nieodpowiednie do malajskiego ubioru — zbyt swobodne, zbyt niezależne, zbyt śmiałe, rażące. Dla pani Travers Jörgenson wyglądał na tle ciemnego korytarza jak niewyraźny zarys białego ducha i mroził ją swem zaziemskiem oderwaniem.
Wziął zegarek z wyciągniętej dłoni bez słowa podziękowania, mrucząc tylko pod nosem: — Hm tak, dobrze. Nie zapomniałem jeszcze liczyć sekund jak się należy, ale zawsze wygodniej z zegarkiem.
Nie miała najlżejszego pojęcia, o co mu chodzi. I było jej wszystko jedno. W myślach jej panowało wciąż zamięszanie; dolegało jej uczucie cielesnego ucisku. Szepnęła ze wstydem:
— Zdaje mi się, że spałam.
— Ja nie spałem — mruknął Jörgenson, który rysował się coraz wyraźniej przed jej oczami. Jasność krótkiego świtu wzrastała prędko, jakby słońcu śpieszyło się spojrzeć na osadę.
— Niema strachu — dodał chełpliwie.
Pani Travers przyszło na myśl, że może i ona nie spała. Jej stan był raczej podobny do niezupełnej, nawpół świadomej, dygoczącej śmierci. Drgnęła na to wspomnienie.
— Co za straszna noc — wyszeptała posępnie.
Niczego nie można się było spodziewać po Jörgensonie. Pani Travers oczekiwała że zniknie — obojętny jak duch z grobu powstały — zabierając w jakimś nieziemskim celu równie martwy zegarek. Ale Jörgenson nie poruszył się nawet. Był bez czucia, był prawie bez życia. Nic nie dało się z niego wyciągnąć. Lecz panią Travers porwała już fala niepokoju, mętnego jak jej wszystkie uczucia.
— Czy nie może mi pan nic powiedzieć? — krzyknęła.
Przez jakie pół minuty Jörgenson milczał, wreszcie rzekł:
— Mówiłem całemi latami do każdego, kto chciał się pytać — mruknął pod wąsem. — Do Toma mówiłem także. A Tom wiedział, co chce zrobić. Ale skąd mam wiedzieć, o co pani chodzi?
Nie spodziewała się nigdy, że usłyszy tyle słów od tego surowego cienia. Monotonny jego pomruk był fascynujący, nagła jego gadatliwość raziła. Wśród głębokiej ciszy, która panowała wszędzie, zdawało się Edycie, że ani jeden człowiek nie pozostał z nią na świecie prócz cienia tego starego marynarza. Usłyszała go znów: — To, co bym mógł wam powiedzieć, stałoby się dla was gorszem od trucizny.
Pani Travers nie była otrzaskana z klasycznemi powiedzeniami Jörgensona. Machinalny jego głos, słowa, abstrakcyjny wygląd — wszystko ją przerażało. Mówił wciąż; dosłyszała, jak mruczał obojętnie: — Ja wiem wszystko — i absurd tego twierdzenia był również przerażający. Pani Travers wzdrygnęła się i rzekła z lekkim, dziwacznym śmiechem:
— Więc pan wie, dlaczego tej nocy wołałam Króla Toma.
Popatrzył wbok przez drzwi domku na rosnącą jasność dnia. Pani Travers spojrzała tam również. Nadchodził dzień. Już nadszedł! Następny dzień! Wydało jej się to klęską gorszą niż wszystko co spotkało ją w życiu, niż wszystko, co jeszcze mogło kiedykolwiek jej zagrażać. Sam ogrom jej zgrozy podtrzymał ją, zdawał się uspakajać jej wzburzenie jak niektóre rodzaje trucizn, nim zadadzą śmierć. Położyła łagodnie rękę na rękawie Jörgensona i rzekła spokojnie, wyraźnie, nalegająco:
— Pan był na pokładzie. Chcę wiedzieć, czy można mnie było usłyszeć.
— Tak — rzekł Jörgenson z roztargnieniem. — Słyszałem panią. — Potem, jakby trochę przytomniejąc, dodał mniej machinalnie: — Cały okręt panią słyszał.
Pani Travers zadała sobie pytanie, czy wówczas wprost nie krzyknęła. Dotychczas nie przyszło jej to wcale na myśl. W owej chwili wydawało jej się, że starczy jej sił zaledwie na szept. Czyżby jej wołanie było doprawdy tak głośne? I śmiertelny chłód, który ubiegła noc zostawiła w jej ciele, znikł z jej członków, wydarł się z niej rumieńcem. Twarz Edyty była odwrócona od światła, i to jej dało odwagę by ciągnąć dalej. A przytem człowiek stojący przed nią był tak oderwany od ludzkich wstydów, i chełpliwości, i planów, że jakby się wcale nie liczył — chociaż czasami udawało mu się jakimś sposobem pochwycić dosłowne znaczenie tego co do niego mówiono — i odpowiedzieć. I odpowiedzieć! Nieomylnie, bezosobowo, bez najmniejszego wzruszenia.
— Czy pan widział wtedy Toma — Króla Toma? Czy on tam był? Chodzi mi o to, czy był właśnie wówczas — w tej chwili? U przejścia się świeciło. Czy był na pokładzie?
— Nie. W łodzi.
— Już w łodzi! Czy można mnie było usłyszeć w tej łodzi, tam w dole? Pan mówi, że cały okręt mnie słyszał — i wszystko mi jedno. Ale czy on mógł mnie słyszeć?
— Więc pani chodzi o Toma? — rzekł Jörgenson tonem niedbałej obserwacji.
— Czy pan nie może mi odpowiedzieć? — krzyknęła gniewnie.
— Tom był zajęty. To nie jest dziecinna zabawka. Łódka odbijała — rzekł Jörgenson, jakby doprawdy głośno myślał.
— Więc pan mi nie chce powiedzieć? — nalegała nieustraszenie pani Travers. Nie bała się Jörgensona. W owej chwili nie bała się niczego i nikogo. A Jörgenson w dalszym ciągu głośno rozmyślał.
— Sądzę że będzie teraz wciąż zajęty, taksamo jak i ja.
Zdawało się, że pani Travers chwyci go, że będzie potrząsała tym duchem o martwym głosie, póki Jörgenson nie zacznie błagać o litość. Lecz nagle opadły jej silne, białe ramiona — ramiona wyczerpanej kobiety.
— Nigdy, nigdy się nie dowiem — szepnęła do siebie.
Spuściła oczy w ostatecznem upokorzeniu, w nieznośnym porywie pragnienia, jakby zapuszczała zasłonę na twarz. Żaden szmer nie zmącił samotnych jej myśli. Ale gdy podniosła oczy, Jörgenson nie stał już przed nią.
Przez chwilę widziała go, całego czarnego, w jaskrawym i wąskim otworze drzwi, poczem znikł jak pożarty przez gorącą łunę światła. Słońce wzeszło nad Wybrzeżem Zbiegów.
Gdy pani Travers ukazała się na pokładzie, twarz jej była jak gdyby śmiało odsłonięta, a suche i bezsenne oczy — szeroko rozwarte. Ich wzrok, nie lękający się promieni słońca, starał się przeniknąć najwewnętrzniejszy rdzeń rzeczy, na które patrzyła dzień po dniu w męce strachu i niecierpliwości. Laguna, wybrzeże, barwy i kształty wydały jej się bardziej niż kiedykolwiek jaskrawem malowidłem na olbrzymiem płótnie, które kryło przejawy niepojętego życia. Ocieniła ręką oczy. Na wybrzeżu widać było postacie, ruchliwe, ciemne centki na białem półkolu objętem ostrokołami; w głębi sterczały dachy nad gajami palm. Jeszcze dalej w głąb masa rzeźbionego, białego koralu na dachu meczetu jaśniała jak biała gwiazda świecąca w dzień. Religja i polityka — zawsze polityka. Na lewo, przed ostrokołem Tenggi mglisty majak ogniska zamienił się w słup dymu. Kilka wielkich drzew nie pozwalało dojrzeć, czy nocna narada trwa jeszcze. Poruszały się tam jakieś niewyraźne postacie. Pani Travers mogła je sobie wyobrazić: Daman, naczelny wódz morskich rabusiów, o mściwem sercu i oczach gazeli; Sentot, cierpki fanatyk w wielkim turbanie; ten drugi świątobliwy mąż z wąską przepaską na biodrach i włosami posypanemi popiołem, wreszcie Tengga, o którym mogła sobie wyrobić pojęcie z tego co słyszała — tłusty, dobroduszny, podstępny, lecz gotów przelewać krew dla swych ambitnych celów, a tak bardzo śmiały, że paradował pod żółtym urzędowym parasolem przed samemi wrotami ostrokołu Belaraba — przynajmniej tak opowiadano.
Pani Travers widziała, wyobrażała sobie te rzeczy, nawet uznawała je już za realne; przestały być w jej oczach jedynie widowiskiem, urządzonem dla niej z barbarzyńskim przepychem i dziką wyrazistością. Nie mogła już żywić wątpliwości — ale i nie odczuwała tego wszystkiego bezpośrednio, jak się nie czuje głębi morza pod spokojnym jego połyskiem lub szarym zamętem jego wściekłości. Oczy jej błądziły daleko, niedowierzające i lękliwe — a potem nagle dostrzegły pustą klatkę z panującym w niej nieładem: nie uprzątniętemi łóżkami, poduszką leżącą na pokładzie i zostawioną nad stołem lampą, w której zamierał płomień wyglądający na skrawek ciemno-żółtego materjału. To wszystko uderzyło ją swym brudem i jakby już ruiną — wydało jej się lichym, bezsensownym wybrykiem fantazji. Jörgenson siedział na pokładzie tyłem do klatki i był czemś zaprzątnięty. Zajęcie jego wyglądało fantastycznie i tak nawskroś dziecinnie, że lęk przejął panią Travers, gdy spostrzegła jak bardzo ten człowiek jest zaabsorbowany. Przed Jörgensonem leżało na pokładzie kilka kawałków liny — dość cienkiej i jakby brudnej — różnej długości, od paru cali do stopy mniej więcej. Jörgenson podpalił ich końce (była to zaiste zabawa godna idjoty). Paliły się ze zdumiewającą chyżością, trzaskając od czasu do czasu, i słały w ciche powietrze między burtami bardzo cienkie, ściśle równoległe nitki dymu z rozpływającym się u szczytu zakrętasem; a Jörgenson był tem tak pochłonięty, że wystarczało na niego spojrzeć, aby stracić wszelką wiarę w normalność jego umysłu.
W na wpół otwartej dłoni trzymał zegarek. Zaopatrzył się także w papier i kawałek ołówka. Pani Travers była pewna, że nie widzi nic i nie słyszy.
— Panie kapitanie, pan pewnie myśli... — Usiłował pozbyć się jej, machając na nią ołówkiem. Nie chciał aby mu przerywano dziwne zajęcie. Bawił się naprawdę bardzo poważnie temi kawałkami liny.
— Zapaliłem je wszystkie razem — szepnął, nie spuszczając oka z cyferblatu zegarka. Właśnie w tej samej chwili najkrótszy kawałek zgasł, wypaliwszy się zupełnie. Jörgenson zapisał coś pośpiesznie i znów siedział bez ruchu, pani Travers zaś patrzyła na niego z osłupieniem, mówiąc sobie, że doprawdy nie warto jest żyć na świecie. Nitki dymu wiły się wciąż i rozpływały przed uważnym Jörgensonem.
— Co pan robi? — zapytała posępnie pani Travers.
— Sprawdzam zegarek... konieczna ostrożność...
Nigdy jeszcze pani Travers nie widziała, aby Jörgenson był tak mało podobny do widma. Zdradzał ludzkie ułomności. Niecierpliwiło go najście pani Travers. Dzielił uwagę między nitki dymu i cyferblat zegarka z takiem przejęciem, że nagłe salwy wystrzałów, przerywających po raz pierwszy od wielu dni ciszę laguny i złudzenie malowanego krajobrazu, nie pobudziły go do podniesienia głowy. Targnął ją tylko zlekka w bok. Pani Travers wpatrywała się w pasma białego dymu, płynące nad ostrokołem Belaraba. Salwy ostrych wystrzałów ucichły, a ich połączone echa wracały szybko po wodzie jak długie westchnienie.
— Co to znaczy? — zawołała pani Travers.
— Belarab wrócił — rzekł Jörgenson.
Ostatnia nitka dymu znikła i Jörgenson wstał z pokładu. Przestał się zajmować zegarkiem; wetknął go niedbale do kieszeni razem z kawałkiem papieru i ołówkiem. Wrócił do swego oderwania od ziemskiego życia, ale podszedł jednak do burty i raczył spojrzeć ku ostrokołowi Belaraba.
— Tak, jest w domu — rzekł bardzo cicho.
— Co się teraz stanie? — krzyknęła pani Travers. — Co trzeba zrobić?
Jörgenson zdawał się dalej głośno rozmyślać.
— Ja wiem co mam robić — wymamrotał.
— To pan szczęśliwy — rzekła pani Travers z głęboką goryczą.
Zdawało jej się, że jest opuszczona przez cały świat. Przeciwległy brzeg laguny przybrał znów wygląd malowanej kurtyny, która nigdy się nie podniesie aby odsłonić prawdę, ukrytą za oślepiającą i bezduszną swą wspaniałością. Zdawało się pani Travers, że zamieniła już ze wszystkimi ostatnie słowa: z d’Alcacerem, z mężem, nawet z Lingardem — i że wszyscy poszli za kurtynę, znikając jej z oczu nazawsze. Z białych pozostał jeden Jörgenson, który zerwał był z życiem tak zupełnie, że sama obecność tego człowieka odbierała wszelki żar i tajemniczość istnieniu, zostawiając tylko jego straszliwą, jego oburzającą błahość. W pani Travers podniósł się bunt. Zawołała z tłumioną pasją:
— Panie kapitanie, czy pan zdaje sobie sprawę, że ja żyję?
Zwrócił na nią oczy; zimna ich szklistość poskromiła ją, lecz nim ją zdołała odepchnąć, coś jak błyśnięcie iskry ożywiło na chwilę wzrok Jörgensona.
— Chcę tam do nich pojechać. Chcę jechać tam na wybrzeże — rzekła stanowczo. — Tam!
Jej nagie, wyciągnięte ramię wskazywało na przeciwległy brzeg laguny; zmartwychwstałe oczy Jörgensona prześlizgnęły się wzdłuż białej ręki i powędrowały w przestrzeni.
— Niema łodzi — mruknął.
— Musi tu być jakieś czółno. Wiem, że tu jest czółno. Potrzebuję go.
Podeszła do Jörgensona, powtarzając swe żądanie, rozkazując, starając się skupić we wzroku całą siłę woli, poczucie swego prawa do rozporządzania własną osobą, nakaz, aby jej służono do ostatniej chwili jej życia. Jörgenson nie ustąpił.
— O którego z nich pani chodzi? — spytał jego pusty, bezdźwięczny głos.
Patrzyła na niego dalej; twarz jej zastygła w surową maskę — zdołała jednak wymówić wyraźnie:
— Prawdopodobnie już od dłuższego czasu zadaje pan sobie pytanie?
— Nie. Pytam się pani teraz.
Jego twarz nie zdradziła się z niczem przed śmiałemi i znużonemi oczyma pani Travers.
— Cóżby pani mogła tam zrobić? — dodał Jörgenson tak bezlitośnie, tak nieodparcie i szczerze, jakby był wcieleniem tego wewnętrznego głosu, który w każdym z nas się czasem odzywa — a jest przykry jak słowa Jörgensona i równie trudno nań odpowiedzieć.
— Niech pan pamięta, że nie jestem cieniem lecz żyjącą kobietą. Mogę żyć i mogę umrzeć. Niech mię pan wyśle, abym podzieliła ich los.
— Chciałaby pani tego naprawdę? — spytał obudzony Jörgenson głosem mającym w sobie coś nadspodziewanie żywego, jakąś słabą wibrację, której już od lat nikt nie słyszał. — Tam czeka może śmierć — mruknął, popadając znów w obojętność.
— Cóż z tego? — zapytała niedbale. — Chcę tylko zadać Tomowi jedno pytanie i usłyszeć jego odpowiedź. Oto czego pragnę. I muszę to osiągnąć.

II

Wzdłuż upalnej i mrocznej leśnej ścieżki, poniechanej, zarośniętej, zdławionej przez dzikie życie dżungli, rozlegał się słaby szelest listowia. Dżaffir, sługa książąt, wysłannik wielkich mężów, szedł pochylony z szerokim tasakiem w ręku. Był nagi do pasa, podrapane jego plecy i ramiona ociekały krwią. Mrowie kąśliwych owadów tworzyło chmurę nad jego głową. Zgubił swą kosztowną i starożytną chustę, a gdy przystanął w miejscu, gdzie ścieżka rozszerzała się nieco i jął nadsłuchiwać, każdy byłby go wziął za zbiega.
Zaczął machać ramionami, uderzając się po łopatkach, po głowie, po dyszących żebrach. Potem znieruchomiał i znów nadsłuchiwał przez chwilę. Odgłos strzelaniny, nietyle osłabionej przez odległość co zduszonej przez gąszcz lasu, dosięgnął jego uszu; byłby mógł policzyć oddzielne strzały gdyby miał ochotę. „Już się biją w lesie“ — pomyślał. Potem znów schylił się nisko i rzucił w tunel roślinny, zostawiając za sobą ohydną chmarę much, których pozbył się istotnie na chwilę. Nie uchodził jednak przed okrucieństwem owadów, gdyż żaden człowiek nie mógł się spodziewać, że go opuści ta eskorta — a Dżaffir w swem życiu wiernego gońca przyzwyczaił się już do tego aby być żywcem jedzonym — jeśli można użyć tak przesadnego wyrażenia. Zgięty prawie we dwoje, sunął i kluczył wśród drzew poprzez gęste podszycie; jego brunatne ciało ociekało potem, silne członki — jak ulane z nieśmiertelnego bronzu — połyskiwały skroś zielonych liści, które się wiecznie rodzą i wiecznie umierają. Mimo rozpaczliwego pośpiechu Dżaffir nie był już teraz zbiegiem; był poprostu człowiekiem, któremu strasznie się śpieszy. Ucieczkę swoją rozpoczął od skoku i biegu, dając dowód wielkiej przytomności umysłu; było to proste wyjście z krytycznego położenia. Wyjście z krytycznej sytuacji bywa naogół proste, jeśli się jest dość bystrym by o niem w czas pomyśleć. Dżaffir zdał sobie sprawę, że zaniechano pościgu; przeniósł się na ścieżkę i biegł wciąż z tą samą szybkością, gdyż zostawił swego radżę i księżniczkę Immadę osaczonych przez nieprzyjaciół na skraju lasu — a właściwie wziętych do niewoli przez oddział Tenggi.
Niezdecydowanie Belaraba wyczerpało nawet dziedziczną cierpliwość Hassima w sprawach tego rodzaju. Wypada bezwarunkowo, aby ważne układy były rozłożone na szereg dni, aby te same żądania i argumenty powtarzały się w jednakowych słowach w ciągu wielu następujących po sobie rozmów, i aby dawano na nie te same wymijające odpowiedzi. Sprawy państwa wymagają zachowania tak pełnego godności, jakby nawet czas był zależny od potężnych i mądrych władców. Takiem jest postępowanie ambasad i taką dostojna cierpliwość posłów. Lecz w tym przełomowym okresie niecierpliwość Hassima wzięła górę; i choć, podróżując z siostrą w świcie bogobojnego Belaraba, nie odstępował od tradycyjnego, cichego tonu rozmowy i spokojnego obejścia, miewał jednak chwile gniewu, niepokoju, przygnębienia. Jego związki przyjaźni, przyszłość, los jego ojczyzny, wszystko było rzucone na szalę — a obóz Belaraba wędrował krętemi drogami w głębi kraju, jakby zależał od chwiejnych myśli władcy, stanowiących wierny wizerunek niepewnego losu.
Zdarzało się często, że na całodzienne przemowy Hassima Belarab raczył łaskawie odpowiadać jednem, jedynem słowem: „Dobrze“. Podrzędniejsze osoby towarzyszące władcy traktowały Hassima z uszanowaniem; lecz młody radża zdawał sobie sprawę z opozycji pochodzącej z kobiecej części obozu, która działała przeciw niemu, ulegając służalczo kaprysowi nowej żony Belaraba; młodą tę kobietę, wcale łagodną i łaskawą dla osób od siebie zależnych, poniosła wyobraźnia, wzbudzając w niej chciwość łupów, płynącą jedynie z prostoty i naiwności. Cóż mógł ofiarować jej Hassim, ten wędrowny, ubogi cudzoziemiec? Nic. Bogactwo jego oddalonej ojczyzny było tylko pustą gadaniną, opowieścią wygnańca szukającego pomocy.
W nocy Hassim musiał wysłuchiwać niepokojów i wątpliwości Immady; ta jedyna towarzyszka jego życia — dziecię tej samej matki — była odważną jak mężczyzna lecz bardzo kobiecą w swych obawach. Zwierzała mu się z nich szeptem głęboko w noc, gdy obóz wielkiego Belaraba spoczywał objęty snem, a płomienie ognisk opadły, zostawiając tylko żar. Hassim uspakajał siostrę z powagą. Ale i on był rodem z Wajo, gdzie mężczyźni są śmielsi i bystrzejsi od innych Malajów. A także bardziej energiczni; energja zaś kojarzy się zawsze z wewnętrznym ogniem. Hassim stracił cierpliwość i pewnego wieczoru oświadczył swej siostrze, Immadzie: — Jutro opuścimy tego władcę pozbawionego rozumu i wrócimy by się połączyć z naszym białym przyjacielem.
Tedy nazajutrz rano Hassim i Immada porzucili obóz dążący wprost do osady i udali się w swą własną drogę. Szli samotną ścieżką między dżunglą a polankami. Towarzyszyło im dwóch dworzan, ludzi Hassima, mężów z Wajo; to też księżniczka Immada, jeśli miała po temu ochotę, mogła się kazać nieść na wzór możnych niewiast z Wajo, które nie potrzebują dotykać stopą ziemi, chyba że tak im się podoba. Księżniczka Immada była przyzwyczajona do trudów, które są udziałem wygnańców i wolała iść pieszo, ale od czasu do czasu pozwalała się nieść na krótki dystans, licząc się z uczuciami swych dworzan. Posuwali się szybko podczas rannych godzin i Hassim się spodziewał, że dotrą przed wieczorem do brzegu laguny, w pobliżu kadłuba Emmy. O południu spoczęli w cieniu, blisko ciemnej sadzawki, za którą las już się kończył i tam zetknęli się właśnie z Dżaffirem, co było dla wszystkich trojga wielką niespodzianką. Spotkanie dało im sposobność do długiej rozmowy. Dżaffir, przysiadłszy na piętach, opowiadał miarowym głosem. Słuchano go z zapartym oddechem. Relacja o bohaterskim czynie Cartera nie dotarła jeszcze do obozu Belaraba. Wieść ta wstrząsnęła Hassimem, lecz właściwy mu półuśmiech, z jakim przysłuchiwał się Dżaffirowi, nie zmienił się ani na chwilę. Natomiast księżniczka Immada krzyknęła z rozpaczą i załamała ręce. Zapadło głębokie milczenie.
Zaiste, wobec złowrogiej wielkości faktu nawet tym Malajom zabrakło słów, a Dżaffir, pochyliwszy głowę, uszanował przerażenie swego księcia. W chwilę potem, zanim ich gromadka, siedząca wokoło kilku tlejących szczap, zdołała się otrząsnąć z wrażenia, porwali się wszyscy na nogi, zaskoczeni hałaśliwem zbliżaniem się spornego oddziału. Nie zdążyli się ukryć, gdyż spostrzeżono ich odrazu. Oddział był uzbrojony, jakby wyruszał na jakąś wojenną wyprawę. Wśród wojowników Sentot z przepaską na biodrach i rozwianą, potarganą czupryną, podskakiwał, wymachując rękami, jak szaleniec, którym był rzeczywiście. Zatrzymali się w zdumieniu na widok małej gromadki, lecz postawa ich była najwidoczniej wroga. Za oddziałem sunęła ostrożnie okazała postać, której towarzyszyło dwóch ludzi niosących miecze. Radża Hassim usiadł spokojnie z powrotem na pniu powalonego drzewa, Immada położyła lekko rękę na ramieniu brata, a Dżaffir, znów przykucnąwszy, patrzył w ziemię, zbierając siły; każdy muskuł jego ciała był czujnie napięty.
— Wojownicy Tenggi — mruknął z pogardą.
W grupie zbrojnych ludzi ktoś krzyknął; odpowiedziały mu nawoływania z oddali. Nie można było myśleć o oporze. Hassim zsunął ukradkiem z palca pierścień z szmaragdem, a Dżaffir wziął go ruchem prawie niedostrzegalnym. Radża nie spojrzał nawet na wiernego gońca.
— Nie omieszkaj oddać tego białemu — szepnął.
— Twój sługa słyszy, o radżo. To czar o wielkiej sile.
Cienie rosły ku wschodowi. Wszyscy milczeli, a grupa zbrojnych ludzi zdawała się bliżej przysuwać. Immada, zarzuciwszy na twarz koniec szarfy, patrzyła na sunący oddział jednem niezasłoniętem okiem. Z boku oddziału Sentot wykonywał jakiś powolny taniec, ale i on jakby zaniemówił.
— Ruszaj — szepnął radża Hassim z oczyma patrzącemi nieruchomo w przestrzeń.
Przez sekundę lub dłużej Dżaffir siedział bez ruchu, potem nagłym skokiem wzniósł się z ziemi w powietrze i uderzył o gąszcz dżungli, wstrząsając potężnie listowiem; zniknął natychmiast jak pływak, skaczący w wodę z wysoka. Głęboki pomruk zdumienia rozległ się wśród zbrojnej grupy: ktoś rzucił włócznię; huknął strzał; trzech czy czterech ludzi wpadło do lasu, lecz wróciło wnet, uśmiechając się z zakłopotaniem, a tymczasem Dżaffir, dopadłszy dawnej ścieżki, która zdawała się prowadzić we właściwym kierunku, biegł samotnie, ocierając się z szelestem o liście, z nagim parangiem w ręku i chmarą much nad głową. Słońce chyliło się ku zachodowi i rzucało pociski światła skroś ciemnej ścieżki. Dżaffir biegł sprężystym truchtem, rozglądając się czujnie; szerokie jego piersi dyszały; trzymał pierścień ze szmaragdem na wskazującym palcu ręki mocno ściśniętej, jakby się obawiał, że klejnot może się zsunąć, ulecieć, że jakaś niewidzialna siła wyrwie mu go, wykradnie zapomocą jakiegoś czaru. Nikt nie mógł przewidzieć, co nastąpi. Po świecie włóczyły się złe siły, potężne zaklęcia, straszliwe zjawy. Goniec książąt i wielkich ludzi, obarczony ostatniem posłaniem swego władcy, bał się gęstniejącego leśnego mroku. Złośliwe mary mogły czyhać w ciemnościach. Lecz słońce jeszcze nie zaszło. Widział jego twarz poprzez liście, biegnąc brzegiem laguny. Coby się stało, gdyby Allah powołał go nagle do siebie, gdyby zmarł podczas biegu!
Odetchnął głęboko na skraju wody, mniej więcej o sto jardów od tkwiącego na brzegu kadłuba Emmy. Przypływu już nie było; Dżaffir wszedł na kłodę leżącą w wodzie i z jej końca okrzyknął Emmę, wołając aby mu przysłano łódź. Odpowiedział głos Jörgensona. Słońce znikło za lasem opasującym lagunę. Jak okiem sięgnąć panował spokój na czarnej wodzie. Przypłynął po niej lekki powiew, i Dżaffir, stojący u brzegu w oczekiwaniu na czółno, wzdrygnął się zlekka.

W tej samej chwili Carter, wyczerpany trzydziestogodzinną znojną pracą na czele białych i Malajów przy ściąganiu statku z mielizny, osunął się na leżak pani Travers na pokładzie jachtu Hermit i rzekł do wiernego Wasuba: „Pamiętaj, stary, postawić dobrą wachtę dziś w nocy“ — poczem spojrzał z zadowoleniem na zachodzące słońce i usnął.

III

Na przodzie Emmy nad piętą bukszprytu wznosiło się wysokie okratowanie, skąd oko mogło ogarnąć całą przestrzeń pokładu i dostrzec każdy ruch załogi. Miejsce to było zabezpieczone od podsłuchujących, choć naturalnie widoczne ze wszystkich stron. Słońce zaszło właśnie — w tej samej chwili gdy Carter odczuwał najżywsze zadowolenie — a Jörgenson i Dżaffir usiedli obok siebie na okratowaniu i — widzialni lecz niedostępni, imponujący i tajemniczy — zaczęli pocichu rozmawiać.
Każdy ze zbiegów z Wajo, obecnych na pokładzie Emmy, czuł, że zbliża się chwila decydująca. Byli przygotowani na wszystko i serca ich biły spokojnie. Wszyscy ci straceńcy, gotowi na walkę i śmierć, nie troszczyli się o to, jak będą żyć lub umierać. Z panią Travers było inaczej. Zamknęła się w domku na pokładzie i dręczyła się strasznie temi samemi zagadnieniami, chociaż i ją ogarnęła już taka desperacja, ze gotowa była powitać z ulgą niemal każde rozstrzygnięcie.
Ze wszystkich ludzi na Emmie ona jedna nie wiedziała nic o tej naradzie. Pogrążona w bezcelowych rozmyślaniach, zauważyła tylko, że wszelkie szmery na statku ucichły. Nie było słychać żadnych kroków, żadnego szelestu. Widok Jörgensona i Dżaffira, zatopionych w naradzie, wywarł takie wrażenie, że nikomu nie chciało się poruszyć.
Zmierzch ogarniał stopniowo obie postacie na przodzie: Jörgenson i Dżaffir rozmawiali, siedząc nieruchomo, niby rzeźbione posągi Europejczyka i Azjaty, których kontrast uwydatniało jeszcze poufałe zbliżenie. Gęstniejący mrok przysłonił ich prawie zupełnie, gdy powstali wreszcie jakby niespodzianie, wywierając tym nagłym ruchem wstrząsające wrażenie na widzach. Lecz nie rozeszli się odrazu. Tkwili na swem wysokiem stanowisku, jakby czekając aż nastanie zupełna ciemność, odpowiedni kres dla tajemniczego ich obcowania. Dżaffir opowiedział Jörgensonowi całą historję pierścienia, symbolu przyjaźni, która dojrzała i umocniła się w ową noc klęski, gdy uciekali z dalekiego kraju, śpiącego niewzruszenie pod gniewem i ogniami niebios.
— Tak, tuanie — ciągnął Dżaffir — ten pierścień został wysłany pierwszy raz do białego nocą, wśród śmiertelnych niebezpieczeństw, jako dar na wspomnienie przyjaźni. Zaniosłem go wówczas, jak to czynię obecnie. I wtedy i dziś został mi powierzony z rozkazem, abym się przekradł i wręczył go na potwierdzenie mych słów. Wypełniłem to, a biały uciszył, rzekłbyś, burzę by mego radżę ocalić. Taki człowiek jak on nie mógłby odjechać i porzucić męża, którego nazwał raz przyjacielem. Powierzone mi zlecenie było tylko pożegnaniem, ale czar pierścienia działał tak silnie, że przyciągnął całą potęgę białego na pomoc mojemu księciu. A teraz nie kazano mi nic powiedzieć. Radża Hassim nic nie żąda. Ale cóż z tego? Z łaski Allaha wszystko jest po dawnemu: miłosierdzie Najwyższego, siła pierścienia, serce białego człowieka. Nic się nie zmieniło, tylko przyjaźń się stała dawniejszą, a przywiązanie wzrosło wskutek przebytych razem niebezpieczeństw i długoletnich wspólnych przeżyć. Dlatego, o tuanie, nie lękam się wcale. Ale jakże teraz dotrzeć z pierścieniem do Radży Lauta? Jakże mu go wręczyć? Wystarczyłby na to czas ostatniego oddechu, gdyby przebili mię włócznią dopiero u jego stóp. Lecz niestety! Gąszcz pełen jest ludzi Tenggi, a brzeg otwarty; nie mogę się nawet spodziewać, że dotrę do wrót.
Jörgenson słuchał, patrząc w dół, z rękami zagłębionemi w kieszeniach kurtki. Dżaffir odsłonił całą głębię zwątpienia, do jakiego był zdolny.
— Ucieczka nasza jest w Bogu — wyszeptał. — Ale co mamy robić? Czy twoja mądrość, tuanie, nie znajdzie jakiego podstępu?
Jörgenson nie odpowiedział. Zdawało się, że żaden podstęp nie przychodzi mu na myśl. Lecz Bóg jest wielki; Dżaffir czekał naprzeciw białego — stojącego bez ruchu — niespokojny lecz cierpliwy, skłopotany lecz pełen nadziei, mimo swej posępności, zaś noc płynąca z mrocznego, bliskiego lasu skryła ich obie postacie przed wzrokiem przypatrujących się ludzi. Wobec milczenia Jörgensona Dżaffir zaczął mówić rzeczowo. Ponieważ Tengga odrzucił maskę, Dżaffir przypuszczał iż gdyby wysiadł na brzeg, zostałby nietylko napadnięty, wzięty do niewoli, lecz nawet zabity — gdyż nie spodziewano się aby człowiek taki jak on poddał się bez walki, choćby się mógł ocalić ucieczką na rozkaz swego pana. Napomknął, że podczas wykonywania swych ważnych czynności umiał przemykać się jak cień, czołgać jak wąż, i prawie ryć się w ziemi. Jest przecież Dżaffirem, którego nigdy nikt nie pokonał. Żadne bagno, trzęsawisko, wielka rzeka czy dżungla nie mogą go zatrzymać. I teraz powitałby je z radością, gdyż sprzyjają pod wielu względami przebiegłemu wysłannikowi. Ale tu jest otwarty brzeg, a innej drogi niema, i tak jak rzeczy stoją, każdy krzak wokoło, każdy pień drzewa, każdy cień domu lub płotu może kryć ludzi Tenggi lub rozjuszonych stronników Damana, bo niektórzy z nich zdążyli już pewnie dotrzeć do osady. Jakżeby mógł się spodziewać, że przebędzie przestrzeń między skrajem wody i wrotami, które teraz będą z pewnością zamknięte dniem i nocą? Nietylko on sam, ale i ktokolwiekbądź z Emmy może być pewien, że zostanie napadnięty i przebity dwudziestu ciosami.
Zastanawiał się przez chwilę w milczeniu.
— Nawet ty, tuanie, nie mógłbyś tego dokazać!
— Prawda — mruknął Jörgenson.
Gdy się rozejrzał po dłuższej chwili rozmyślania, nie było już Dżaffira u jego boku. Malaj zeszedł z kraty i prawdopodobnie przykucnął gdzieś na piętach w jakimś ciemnym zakątku na jucie. Jörgenson znał go dobrze i wiedział, że Dżaffir spać nie pójdzie. Będzie siedział zatopiony w myślach, które przyprawią go wreszcie o szaleństwo; opuści Emmę w jakikolwiek sposób, popłynie na tamten brzeg i zginie wśród walki. Jednem słowem wpadnie w szał; wyglądało bowiem na to, że niema wyjścia z sytuacji. A Lingard nie dowie się oczywiście o pojmaniu Hassima i Immady, gdyż pierścień nie dosięgnie go wcale — pierścień, który umie opowiedzieć swoją historję. Nie, Lingard nic się nie dowie. Nie dowie się nic o ludziach znajdujących się poza ostrokołem Belaraba, póki nie nadejdzie koniec — wszystko jedno jaki — dla tych osób żyjących ludzkiem życiem. Czy dla Lingarda byłoby lepiej wiedzieć, czy nie — tego Jörgenson rozstrzygnąć nie umiał. Przyznał samemu sobie, że oto jest coś, na co on, Jörgenson, nie umie dać odpowiedzi. Wszystkie możliwości były wątpliwe, niepewne, jak wogóle rzeczy odnoszące się do życia. Dopiero zwróciwszy się na chwilę myślą do siebie samego, Jörgenson poczuł, że wątpliwości go opuszczają. Wiedział naturalnie, co ma zrobić.
Na chudem, ukrytem w mroku obliczu Jörgensona nie poruszył się żaden rys, nie drgnął żaden muskuł, gdy stary marynarz schodził z kolei z okratowania i szedł na rufę wzdłuż pokładu Emmy. Jego wyblakłe oczy, co napatrzyły się tylu rzeczom, nie usiłowały przeniknąć nocy i nie rzuciły ani jednego spojrzenia na niemych, czuwających ludzi, o których się otarł. Gdyby mu nagle błyśnięto w twarz światłem, byłby się wydał człowiekiem wędrującym przez sen: lunatykiem pogrążonym w wieczystem uśpieniu. Pani Travers usłyszała jego kroki wzdłuż ściany domku. Usłyszała je — i opuściła znów głowę na nagie ramiona, zarzucone na niewielki pulpit, przed którym siedziała.
Jörgenson, stojąc przy poręczy, zauważył słabą, czerwonawą jasność w masywnej czerni dalszego brzegu. Notował fakty szybko, pobieżnie, niedbale, jako objawy nie związane niczem z jego własnem, widmowem istnieniem — istnieniem ducha nawiedzającego ziemię. Wszystko to były tylko epizody gry w życie, wciąż ludzi zaprzątającej. Wiedział aż nadto dobrze, jak dalece warto przejmować się jej przebiegiem. Porzucił był już tak dawno zwyczaj długich rozmyślań, że nagły powrót do nich irytował go niesłychanie, tembardziej iż chodziło o to by dojść do jakiejś konkluzji. W tym świecie wiecznego zapomnienia, którego zakosztował, nim Lingard skłonił go do wejścia w ludzkie życie, wszystko było rozstrzygnięte raz na zawsze. Gniewało go własne skłopotanie; stanowiło jakby resztkę tej śmiertelności złożonej ze spraw i pragnień, od których — jak mniemał — uwolnił się bezpowrotnie. Przez naturalne skojarzenie pogardliwa jego irytacja ogarniała także osobę pani Travers; jakże bowiem mógł myśleć o Tomie Lingardzie, o tem co było dobre lub złe dla Króla Toma, nie myśląc także o kobiecie, która potrafiła rozniecić coś nakształt iskry nawet w jego własnych, zagasłych oczach? Jej osoba nie miała znaczenia, ale tu chodziło o nieskazitelność Toma. Musiał myśleć o Tomie, o tem co było dla niego złem lub dobrem w tej bezsensownej, śmiertelnej grze jego życia. Doszedł ostatecznie do wniosku, że wręczenie pierścienia Tomowi Lingardowi jest pożądane. Trzeba mu wręczyć pierścień — i koniec na tem. Trzeba tylko wręczyć mu pierścień.
— To pomoże mu się zdecydować — mruknął Jörgenson pod wąsem, jakby pod wpływem jakiegoś niejasnego przekonania. Dopiero teraz poruszył się zlekka i odwrócił od wysokich ognisk na odległym brzegu. Pani Travers usłyszała znów jego kroki wzdłuż ściany domku — ale tym razem nie podniosła już głowy. Ten człowiek pozbawiony snu był szalony, dziecinny i nieugięty. Był niemożliwy. Włóczył się bez celu po pomostach tego statku...
A jednak Jörgenson poszedł szukać Dżaffira z bardzo wyraźnym celem.
Przedewszystkiem poddał jego rozwadze następującą obserwację: oto jedyną osobą na świecie — co do której istnieje najodleglejsza możliwość, iż dotarłaby tej nocy do wrót Belaraba — jest ta wysoka, biała kobieta, którą Radża Laut przywiózł na Emmę — żona jednego z uwięzionych białych naczelników. Zdumienie wyrwało Dżaffirowd okrzyk, lecz nie myślał temu przeczyć. Możliwe że z wielu powodów, i prostych, i bardzo zawiłych, ci synowie złego ducha, oddani Tendze i Damanowi, powstrzymają się od zabicia białej kobiety, idącej samotnie od brzegu laguny do wrót Belaraba. Tak, była pewna możliwość, że ona przejdzie bez szwanku.
— Szczególniej jeśli będzie niosła płonącą pochodnię — mruknął Jörgenson pod wąsem. Powiedział Dżaffirowi, że biała kobieta siedzi teraz pociemku i rozpacza, milcząc, jak to jest u nich w zwyczaju. Rano podniosła wielki krzyk, żeby jej pozwolono połączyć się z białymi na wybrzeżu. On, Jörgenson, odmówił jej czółna. Od tamtej chwili zamknęła się w domku na pokładzie w wielkiej rozpaczy.
Dżaffir wysłuchał tego bez szczególnego współczucia. A gdy Jörgenson dodał: — Myślę, Dżaffirze, że spełnię teraz jej wolę — odpowiedział z największą obojętnością: — Tak, na Allaha! Puść ją, co to szkodzi. — A Jörgenson dodał:
— Tak. Ona może zanieść pierścień Radży Lautowi.
Jörgenson ujrzał że Dżaffir — groźny, ponury, niewzruszony Dżaffir — drgnął wyraźnie. Z początku wydawało się niemożliwem, aby Malaj dał się namómówić do rozstania z pierścieniem. To pojęcie było zbyt potworne aby przeniknąć do jego duszy, aby poruszyć jego serce. Ale poddał się w końcu z uroczystym szeptem: „Bóg jest wielki. Może to jej los“.
Jako mąż rodem z Wajo, nie uważał aby kobiety nie zasługiwały na ufność, lub były niezdolne do wykonywania zadań wymagających odwagi i rozsądku. Przezwyciężywszy swe osobiste uczucia, wręczył pierścień Jörgensonowi z jednem tylko zastrzeżeniem: „Pamiętaj, tuanie, że w żadnym razie nie powinna go włożyć na palec“.
— Niech go zawiesi na szyi — poddał natychmiast Jörgenson.
Gdy Jörgenson szedł ku domkowi, przyszło mu na myśl, że nuż coś strzeli do głowy tej kobiecie, którą Tom Lingard za sobą pociągnął — nuż nie będzie chciała opuścić Emmy? Niewiele go to obeszło. Wszyscy ci ludzie działali naoślep. Nawet i on w danej chwili działał naoślep. Pragnął tylko skierować myśl Lingarda ku Hassimowi i Immadzie, aby mu pomóc w decyzji i nakłonić go do bezwzględnej wierności jego zamierzeniom; nie miał pozatem żadnego innego celu. Życie tych białych było bez znaczenia. Należeli do gatunku ludzi, których stopy śladów nie zostawiają. Ta kobieta będzie użyta za nieświadome narzędzie. A jeśli nie zechce wyruszyć, wówczas będzie musiała pozostać na statku — również w nieświadomości. Jörgenson nic jej nie powie.
I rzeczywiście przekonał się, że pani Travers nie chce poprostu mieć z nim do czynienia. Nie chciała wcale go słuchać. Oświadczyła mu — słyszał znużony jej głos, zamknięty w ciemnościach kajuty — aby odszedł i nie męczył jej więcej. Ale duch kapitana Jörgensona niełatwo poddawał się egzorcyzmom. I on był też tylko głosem w ciemnościach nazewnątrz domku — nieubłaganym głosem, nalegającym aby wyszła na pokład i wysłuchała go. Znalazł wreszcie słowa, które do niej trafiły.
— Chcę pani powiedzieć coś o Tomie. Pani mu przecież dobrze życzy, nieprawdaż?
Nie mogła już teraz odmówić wyjścia na pokład, a znalazłszy się tam, wysłuchała cierpliwie tego białego ducha, który mruczał i szeptał nad jej spuszczoną głową.
— Zdaje mi się, panie kapitanie — odezwała się gdy zamilkł — że pan sobie poprostu ze mnie żartuje. Po pańskiem zachowaniu dziś rano nie chcę z panem wcale mówić.
— Mam czółno dla pani — mruknął Jörgenson.
— Pan ma teraz coś innego na widoku — odcięła się żywo pani Travers. — Ale pan nie chce mi tego wyjawić. O co panu chodzi?
— O dobro Toma.
— Czy pan jest naprawdę jego przyjacielem?
— Przywiózł mię tutaj. Pani to wie. Opowiadał pani wiele rzeczy.
— Tak. Ale zapytuję siebie, czy pan jest zdolny do tego aby być czyimś przyjacielem.
— Pani siebie zapytuje! — powtórzył Jörgenson, bardzo spokojny i nasępiony. — Jeśli ja nie jestem jego przyjacielem, to chciałbym wiedzieć, kto nim jest.
Pani Travers spytała szybko:
— Co ma znaczyć ten pierścień? Co to za pierścień?
— Należy do Toma. Już od lat.
— I on go dał panu? Czy mu na nim nie zależy?
— Nie wiem. To jest tylko taki sobie przedmiot.
— Ale ma jakieś znaczenie w pana i jego oczach. Prawda?
— Prawda. Tom będzie wiedział, co to ma znaczyć.
— A co to znaczy?
— Tom jest dla mnie za bliski, abym nie trzymał języka za zębami.
— Jakto! Przede mną?
— A kim pani jest? — odpowiedział niespodzianie Jörgenson. — On już i tak zadużo pani powiedział.
— Może — szepnęła pani Travers jakby do siebie. — Więc pan chce żeby mu zawieźć ten pierścień? — spytała głośniej.
— Tak. Natychmiast. Dla jego dobra.
— Czy pan jest pewien, że to dla jego dobra? Dlaczego pan nie...
Urwała. Ten człowiek był beznadziejny. On nigdy nic nie powie i niepodobna go do tego zmusić. Był nietykalny, niedosiężny... Był martwy.
— Niech mu pani tylko to odda — mamrotał Jörgenson, jakby opanowany przez jakąś myśl. — Niech pani wsunie mu to spokojnie do ręki. Już on zrozumie.
— Co to jest? Rada, ostrzeżenie, hasło do czynu?
— To może być wszystkiem — wyrzekł Jörgenson posępnie, lecz jakby zmiękczonym tonem. — To dla jego dobra.
— Ach, gdybym mogła wierzyć temu człowiekowi! — rozmyślała nawpół głośno pani Travers.
Lekkie chrząknięcie Jörgensona można było wziąć za wyraz współczucia. Ale nic nie powiedział.
— Doprawdy, to jest wprost nadzwyczajne! — krzyknęła pani Travers z nagłą energją. — Dlaczego pan do mnie przyszedł? Dlaczego ja mam to zrobić? Dlaczego pan chce, abym właśnie ja mu to zawiozła?
— Powiem pani dlaczego — rzekł bezbarwny głos Jörgensona. — Ponieważ niema tu na pokładzie ani jednego człowieka, któryby mógł się spodziewać, że dostanie się do środka tamtego ostrokołu. Dziś rano powiedziała pani sama, że gotowa jest pani umrzeć za Toma — albo razem z Tomem. No więc, niech pani zaryzykuje. Pani jest tutaj jedną jedyną, która ma niejakie szanse przedostania się — a może Tom czeka.
— Jedną jedyną — powtórzyła pani Travers i posunęła się nagle naprzód, wyciągając rękę, przed którą Jörgenson cofnął się krokiem wtył. — Mam ryzykować? Dobrze! Gdzie ten tajemniczy pierścień?
— Mam go w kieszeni — rzekł natychmiast, lecz upłynęło prawie pół minuty, nim pani Travers poczuła, że Jörgenson wciska jej do wpółotwartej ręki przedmiot o charakterystycznym kształcie. — Niech go nikt nie zobaczy — upominał ją szeptem. — Niech go pani schowa. Może go pani zawiesi na szyi?
Pani Travers ścisnęła mocno pierścień w dłoni.
— Tak, dobrze — szepnęła spiesznie. — Wrócę za chwilę. Niech pan każe wszystko przygotować. — Z temi słowy znikła w domku i natychmiast nitki światła ukazały się w szparach między deskami. Pani Travers zapaliła tam w środku świecę. Zajęta była zawieszaniem pierścienia na szyi. Pojedzie natychmiast. Tak — zaryzykuje to dla Toma.
— Nikt nie może się oprzeć temu człowiekowi — mruknął do siebie Jörgenson i jeszcze bardziej sposępniał. — Nawet ja mu się nie oparłem.

IV

Jörgenson, zobaczywszy że czółno oddala się od statku, przestał żyć duchowo. Nie trzeba już było się zastanawiać ani wysilać swej pomysłowości. Skończył z tem wszystkiem. Pojęcia jego były dokładnie ustalone i mógł przebiegać je myślą z zaziemskiem oderwaniem — jak duch — podobnie jak nawiedzał pokład Emmy. Na widok pierścienia Lingard wróci do Hassima i Immady, którzy teraz również byli więźniami; Jörgenson wcale jednak nie myślał, aby im groziło poważne niebezpieczeństwo. Rzecz tak się miała poprostu, że Tengga zdobył zakładników, których Jörgenson uważał za bliskich Lingardowi. Byli mu istotnie bliscy. Zjednoczył się z nimi silnie, bardzo silnie. Byli z nim związani i mieli do niego prawo — zupełnie taksamo, jak wiele lat przedtem ludzie tej samej rasy mieli prawo do Jörgensona. Tylko że Tom jest człowiekiem znacznie większej miary. Jest człowiekiem bardzo wielkiej miary. Mimo to Jörgenson nie widział dlaczegoby Tom miał ujść swemu losowi — któremu uległ on, Jörgenson — dlaczegoby miał uniknąć wchłonięcia, ujarzmienia przez tamtych, zespolenia się z nimi — w przegranej czy też zwycięstwie. To była nieunikniona konieczność i Jörgenson nie wątpił, że na wezwanie pierścienia Lingard nie cofnie się przed nią. Jörgenson dążył do tego, aby Lingard przestał się zajmować tymi białymi — należącymi do gatunku ludzi, których stopy śladów nie zostawiają.
Może na pierwszy rzut oka wysłanie tej kobiety do Lingarda nie było najlepszą drogą do celu. Ale Jörgenson miał wyraźne wrażenie, które potwierdziła mu jeszcze poranna rozmowa z panią Travers, że tych dwoje pokłóciło się na dobre. Co było naturalnie nieuniknionem. Cóżby Tom Lingard mógł mieć do czynienia z jakąkolwiek kobietą? Jedyna kobieta w życiu Jörgensona została przez niego nabyta za pewną ilość bawełnianych tkanin i kilka mosiężnych strzelb. Ten fakt musiał na jego sąd oddziałać; w danym wypadku podobna tranzakcja była oczywiście niemożliwa i dlatego wypadek ten nie był poważny. Poprostu nie istniał. Co natomiast istniało, to stosunek Lingarda do wygnańców z Wajo, to wielkie, wojownicze przedsięwzięcie, na jakie żaden z żeglarzy tych mórz nigdy się jeszcze nie porwał.
Że Tengga był o wiele skłonniejszy do rokowań niż do walki, co do tego stary marynarz nie miał najlżejszej wątpliwości. Nie obchodziło wcale Jörgensona, jak Lingard da sobie radę z Tenggą. Przyjdzie mu to dość łatwo. Nic nie stało na przeszkodzie aby Lingard Tenggę odwiedził i pomówił z nim władczym tonem. Wszystkie pragnienia tego ambitnego Malaja polegały na tem, że chciał korzystać z bogactw Lingarda, z jego siły, z jego przyjaźni. Mniej więcej na rok przedtem Tengga napomknął raz Jörgensonowi: „Z jakiego powodu Belarab zasługuje bardziej na przyjaźń ode mnie?“
Była to wyraźna propozycja, odsłonięcie najtajniejszych zamysłów tego człowieka. Jörgenson, naturalnie, odpowiedział głębokiem milczeniem. Jego rzeczą była opieka nad zapasami, nie zaś dyplomacja.
Jörgenson wysilił się bardzo na logiczny tok myśli, chcąc doprowadzić do skutku wyjazd pani Travers i teraz pragnął jaknajprędzej zapomnieć o tej całej sprawie. Ostatnia myśl z tem związana była ściśle praktyczna. Przyszło mu do głowy, że dobrzeby było zwrócić jakimś sposobem uwagę Lingarda na lagunę. W morskim języku pojedyncza rakieta jest właściwie znakiem wzywającym pomocy, ale w danych okolicznościach trzy rakiety puszczone jednocześnie mogłyby przesłać ostrzeżenie. Wydał odpowiedni rozkaz i patrzył jak rakiety wzbiły się pięknie w górę, siejąc czerwone iskry; wysoko w powietrzu rozpadły się na białe gwiazdy z trzykrotnym, szybko powtarzającym się hukiem. Jörgenson zaczął znów chodzić wzdłuż całego pokładu; był przekonany, iż teraz Tom zgadnie że coś się święci i postawi czujną wartę nad laguną. Te tajemnicze rakiety zaniepokoją z pewnością Tenggę wraz z jego przyjaciółmi i wzbudzą wielkie podniecenie w osadzie, ale to wcale Jörgensona nie obchodziło. Panował tam taki zamęt, że trochę więcej podniecenia nie zrobi już różnicy. Czego się jednak Jörgenson nie spodziewał, to muszkietowego strzału, który się rozległ w lesie naprzeciw dziobu Emmy. Stary marynarz stanął jak wryty. Słyszał wyraźnie jak kula uderzyła o wygięty przód statku. „Jakiś porywczy osioł wystrzelił“, rzekł do siebie pogardliwie. Ujawniło mu to poprostu, że jest już oblężony od strony wybrzeża; znikły jego wątpliwości co do zamiarów Tenggi. Widocznie Tengga był gotów na wszystko. Tom miał jeszcze czas, naturalnie, opanować kilku słowami sytuację, chyba że... Jörgenson uśmiechnął się groźnie w ciemnościach i zaczął znów chodzić niezmordowanie po rufie.
Zabawiło go że ogień, który palił się dniem i nocą przed ogrodzeniem Tenggi, został nagle zgaszony. Wyobraził sobie szaloną bieganinę z bambusowemi wiadrami do brzegu laguny, zamęt i pośpiech ludzi potrącających się nawzajem wśród wielkiego syku wody i kłębów pary. Przerażenie tłustego Tenggi przemówiło do poczucia humoru Jörgensona i zajęło go na jakie pięć sekund. Potem wziął lunetę z dachu domku.
Wybuch trzech białych gwiazd nad laguną ukazał mu był na mgnienie czarną plamkę czółna wiozącego panią Travers. Nie mógł teraz tej plamki przez szkła odnaleźć, zbyt było ciemno; lecz część brzegu, ku której czółno się kierowało, leżała niedaleko rogu ostrokołu, najbliżej laguny. Jörgenson rozróżniał tę część ostrokołu w słabym, różowawym blasku ognisk palących się wewnątrz ogrodzenia. Był pewien, że Lingard patrzy w stronę Emmy, wybrawszy najdogodniejszy otwór w palisadzie jaki tylko mógł znaleźć.
Ponieważ oczywiście pani Travers nie mogła sama przeprawić się przez lagunę, dwóch ludzi ją tam wiozło, a za sternika miała Dżaffira. Choć Dżaffir przystał na plany Jörgensona, pragnął jednak towarzyszyć pierścieniowi na miejsce przeznaczenia — tak daleko jak tylko się dało. Tylko znaglony przez straszną ostateczność rozstał się z talizmanem. Przykucnąwszy w rufie, obracał wiosło z boku na bok, patrząc na oparcie płóciennego leżaka, który zabrano z pokładu i umieszczono w środku czółna dla pani Travers. Wyciągnęła się na nim z zamkniętemi oczami, spowita w ciemność, czując niewyraźnie pierścień wiszący nisko na piersi. Czółno było dość duże i płynęło bardzo wolno, obaj Malaje zagłębiali wiosła bez plusku. Pani Travers nie czuła wcale, że płynie. Przelotne znużenie ogarnęło wszystkie jej członki; poddawała się biernie tej przygodzie. Wyczerpały ją myśli, podobnie jak Jörgensona. Poddała się także nocnej ciszy, pełnej zbudzonych namiętności i śmiertelnych zamysłów. Uległa pewnemu złudnemu wrażeniu; wydało jej się, że wypoczywa naprawdę. Poraz pierwszy od wielu dni zakosztowała ulgi samotności. Ci towarzyszący jej ludzie nie liczyli się wcale. Nie mogła do nich mówić; nie mogła ich zrozumieć; czółno posuwało się może mocą jakiegoś zaklęcia — jeśli się posuwało naprawdę. Jak człowiek śpiący i nawpół tego świadom, tak i ona gotowa była sobie powiedzieć: „Co za dziwny sen“.
Cichy głos Dżaffira wkradł się w ów sen spokojnie, rozkazując wioślarzom aby się zatrzymali; szalupa zwolniła biegu i stanęła najwyżej o dziesięć jardów od lądu. Jörgenson zaopatrzył był łódkę w pochodnię, którą należało zapalić przed przybiciem do brzegu, nadając temsamem jawny charakter tej rozpaczliwej wyprawie. „A jeśli pochodnia ściągnie na nas strzały“, rzekł Dżaffir do Jörgensona, „wówczas zobaczymy, czyjem przeznaczeniem jest zginąć tej nocy“.
— Tak — mruknął Jörgenson — Zobaczymy.
Jörgenson ujrzał nakoniec słabe światło pochodni na tle czarnego ostrokołu. Wytężył słuch, aby się przekonać czy nie rozlegnie się salwa z muszkietów, ale żaden dźwięk nie przypłynął do niego po szerokiej powierzchni laguny. Tam u brzegu człowiek z pochodnią, drugi wioślarz i sam Dżaffir, kierujący czółno ku lądowi łagodnemi ruchami wiosła — wszyscy mieli świecące źrenice, i naprężony wyraz twarzy, zdradzający ciche podniecenie. Czerwony blask uderzył o zamknięte oczy pani Travers, ale nie podniosła powiek, póki nie poczuła, że czółno dotyka brzegu. Dwaj Malaje wyskoczyli z niego natychmiast. Pani Travers wstała porywczo. Nikt nie rzekł ani słowa. Wyszła, potykając się, z czółna i prawie zanim zdążyła stanąć pewnie na nogach, wepchnięto jej do ręki pochodnię. Gorąco i bliskość płomienia oszołomiły ją i oślepiły, póki nie podniosła instynktownie pochodni wysoko nad głową. Przez chwilę stała nieruchomo, trzymając w górze palący się gwałtownie płomień, z którego opadało wolno kilka iskier.
Nagie, bronzowe ramię, oświetlone z góry, wskazało jej kierunek i pani Travers zaczęła iść ku jednostajnej, czarnej masie ostrokołu. Gdy się po kilku krokach obejrzała, laguna, wybrzeże, czółno, ludzie, których przed chwilą opuściła, stali się już niewidzialni. Szła samotnie — niosąc w górze jaśniejącą pochodnię — po ziemi, która była niemym cieniem, usuwającym jej się z pod nóg. Wreszcie dosięgła pewniejszego gruntu, a ciemna, długa palisada, nietknięta jeszcze światłem pochodni, wydała jej się olbrzymią i przerażającą. Pani Travers czuła, że ze wzruszenia gotowa jest paść na ziemię. Ale szła ciągle naprzód.
— Trochę bardziej na lewo — krzyknął silny głos.
Zatargał każdem włóknem jej ciała, pobudzając ją jak zew trąby, pobiegł w dal, napełnił cały przestwór. Pani Travers stała przez chwilę nieruchomo, potem odrzuciła daleko płonącą pochodnię i pobiegła naoślep z wyciągniętemi rękoma ku potężnemu głosowi Lingarda, zostawiając za sobą światło palące się z trzaskiem. Potknęła się i nie przewróciła tylko dlatego, że ręce jej się oparły o grubo ciosane pale. Ostrokół wznosił się wysoko nad jej głową; przypadła do niego z rozpostartemi ramionami, cisnąc się całem ciałem do chropowatej powierzchni tej olbrzymiej, nieprzebytej palisady. Słyszała przez nią ciche głosy i jakieś ciężkie uderzenia; za każdem z nich czuła pod nogami lekką wibrację gruntu. Obejrzała się lękliwie; zobaczyła w ciemności tylko gasnący żar odrzuconej pochodni i ciemne lśnienie laguny, bramujące matowy mrok wybrzeża. Wytężone źrenice Edyty zdawały się rozróżniać w ciemnościach jakieś tajemnicze ruchy; owładnęło nią nieodparte przerażenie, dygocąca męka trwogi. Czy przybije ją szerokie ostrze do ściany?... do tej wysokiej, niewzruszonej, drewnianej ściany, do której się cisnęła rozpaczliwie, jakby się mogła spodziewać że przedostanie się przez nią samą siłą swego przerażenia. Nie miała pojęcia gdzie się znajduje; w rzeczywistości zaś stała trochę na lewo od głównych wrót i prawie dokładnie pod jedną ze strzelnic ostrokołu. Niezmierna jej trwoga przeszła w odrętwienie. Przestała słyszeć, widzieć, nawet czuć kontakt powierzchni, do której przywarło jej ciało. Głos Lingarda, rozlegający się gdzieś w niebie nad jej głową, kierował nią — wyraźny, bardzo bliski, pełen niepokoju.
— Niech się pani nisko pochyli. Jeszcze niżej.
Zastygła krew jej ciała jęła leniwie pulsować. Pani Travers schyliła się nisko — jeszcze niżej — tak nisko że musiała uklęknąć, i wówczas poczuła słaby zapach drzewnego dymu, zmięszany z niewyraźnym szmerem niespokojnych głosów. Słyszała je przez otwór nie wyższy od swej klęczącej postaci i nie szerszy od dwóch kołów. Lingard mówił:
— Nie mogłem ich nakłonić, aby odsunęli rygle u wrót.
Pani Travers nie była w stanie przemówić ani słowa.
— Czy pani tam jest? — spytał niespokojnie Lingard, tak blisko że zdawała się czuć jego oddech na twarzy. To przywróciło jej życie; zrozumiała nakoniec co ma zrobić. Przesunęła głowę i ramiona przez otwór; ktoś chwycił ją porywczo pod pachy i pociągnął z nieodpartą siłą, tak że szarfa, zaczepiona frendzlą o nierówne pale, została zdarta z jej głowy. Ten sam gwałtowny chwyt podniósł ją i postawił na nogi bez żadnego z jej strony wysiłku. Zdawała sobie sprawę iż Lingard usiłuje coś powiedzieć, ale bełkotał tak niewyraźnie, przejęty zdumieniem i rozkoszą, że dosłyszała tylko słowa: „Pani... pani...“ powtarzane w uniesieniu. Nie puścił jej; jego wybawczy, nieodparty chwyt zmienił się w ciasne przytulenie, w miażdżący uścisk, w gwałtowne zawładnięcie nią przez jakąś wcieloną moc, która zerwała pęta, nie dając się już opanować. Jak przed chwilą potężny głos Lingarda, tak teraz jego wielka siła zdawała się wypełniać przestrzeń swą przemożną, niezaprzeczoną władczością. Za każdym razem gdy pani Travers chciała bezwiednie oprzeć się jej potędze, siła reagowała, potwierdzając swą dziką wolę, swą porywającą moc. Edyta poczuła kilkakrotnie że traci grunt pod nogami; przejęło ją uczucie bezsilności bez lęku, tryumfu bez uniesienia. Stało się, co było nieuniknione. Przewidziała to — a teraz wśród mroku ten człowiek, którego ramionom usiłowała się oprzeć, pozostał dla jej oczu — dla jej przymkniętych oczu — cieniem na tle czerwonego blasku ognisk. Nagle mignęło jej przez myśl: „Zgniecie mnie na śmierć, wcale o tem nie wiedząc“.
Był jak jakaś ślepa moc. Edyta zamknęła oczy. Głowa jej przechyliła się wtył. Bynajmniej nie instynktownie, lecz ze świadomą rezygnacją i jakby w poczuciu sprawiedliwości, poddała się jego ramionom. Miało to taki skutek, jakby nagle przebiła mu serce. Puścił ją tak raptownie i zupełnie, że byłaby padła na ziemię, gdyby nie zdążyła chwycić go za ramię. Zdawał się być na to przygotowanym; przez chwilę zawisła całym ciężarem na jego nieugiętem ramieniu, które nawet nie drgnęło. Pani Travers słyszała za sobą ciężki łomot uderzeń w drzewo, niewyraźne szepty i poruszenia.
Jakiś głos rzekł nagle: „Gotowe“ — z takim naciskiem, że choć nie mogła oczywiście tego zrozumieć, sam dźwięk pomógł jej do odzyskania władzy nad sobą; a gdy Lingard zapytał prawie szeptem: „Dlaczego pani nic nie mówi?“ odpowiedziała natychmiast: „Muszę zaczerpnąć tchu“.
Wokoło nich ustały wszystkie dźwięki. Ludzie zabili znów otwór w palisadzie, przez który Lingard porwał Edytę w chwilę zapomnienia — i zostawił ją bez tchu, lecz nieugiętą. Jakby wypełniwszy jakiś nieodparty nakaz, Edyta poczuła że ogarnia ją wewnętrzna pogoda, spokój nie zmącony żadną myślą; trzymała się wciąż ramienia, które ani drgnęło — jak ramię z żelaza — a jednocześnie szukała ukradkiem po ziemi sandału, co spadł jej z nogi. O tak, nie ulegało wątpliwości — dała się porwać z ziemi bez wstydu i bez żalu. Ale nie chciała za nic w świecie aby się Lingard dowiedział o tym upuszczonym sandale. Ten zgubiony sandał był symboliczny jak odsłonięty welon. On o tem nie wie. Nie trzeba aby się dowiedział. Gdzież ten sandał? Była pewna że wcale nie ruszyli się z miejsca. Wtem natrafiła nań stopą i opierając się na Lingardzie, schyliła się aby zapiąć rzemyk. Gdy się wyprostowała, trzymając wciąż Lingarda za ramię, spojrzeli sobie w twarz. Lingard, stężały z wysiłku, z jakim panował nad sobą, czuł że przewalają mu się przez serce fale najburzliwszego z mórz, jakie tylko mógł sobie przypomnieć; kobieta zaś była jakby pozbawiona wszelkich uczuć i myśli przez to co przeżyła, powoli jednak odzyskiwała świadomość położenia i pamięć najbliższej przeszłości.
— Czuwałem u tej strzelnicy przez godzinę, od chwili kiedy przybiegli do mnie z wiadomością o rakietach — rzekł Lingard. — Byłem wtedy zamknięty z Belarabem. Zobaczyłem jak się zapaliła pochodnia i jak pani wyszła na brzeg. Zdawało mi się, że śnię. Ale co mogłem zrobić? Pragnąłem do pani się rzucić, lecz się nie odważyłem. Ta kępa palm pełna jest ludzi. A także i domy, które pani widziała wówczas, gdy pani przybyła razem ze mną na to wybrzeże. Pełno tam ludzi. Zbrojnych ludzi. Łatwo pociągnąć za kurek, i gdy raz strzelanina się zacznie... A pani szła otwartem wybrzeżem z tą pochodnią nad głową. Nie odważyłem się wypaść z ostrokołu; pani była bezpieczniejszą sama. Miałem siłę zostać tam wewnątrz i patrzeć jak pani szła w górę po brzegu. Nie! Żaden żyjący człowiek nie oglądał nigdy takiego widoku. Dlaczego pani tu przyjechała?
— Czy pan nie oczekiwał nikogo? Nie mnie, ale jakiegoś posłańca?
— Nie — rzekł Lingard, dziwiąc się swej sile panowania nad sobą. — Dlaczego on pozwolił pani przyjechać?
— Pan mówi o kapitanie Jörgensonie? Ach, z początku odmówił. Powiedział, że musi słuchać pańskich rozkazów.
— Jakże pani dała sobie z nim radę? — rzekł Lingard najłagodniejszym swym głosem.
— Wcale się nie starałam — zaczęła i nagle zamilkła. Pytanie Lingarda — choć nie zdawał się czekać na odpowiedź — obudziło na nowo jej podejrzliwość co do zmiany frontu Jörgensona. — Nie potrzebowałam wiele mówić przy końcu — ciągnęła, trochę jeszcze zdyszana, i czuła że jej indywidualność, zmiażdżona do cna w uścisku tych ramion, odzyskuje znowu swą pełnię wobec nieruchomej uwagi, z jaką Lingard jej słuchał. — Kapitan Jörgenson uważał mię zawsze za zawadę. Może postanowił pozbyć się mnie wbrew pańskim rozkazom. Czy on jest zupełnie przy zdrowych zmysłach?
Rozluźniła palce, które trzymały mocno żelazne ramię; opadło zwolna wzdłuż boku Lingarda. Edyta odzyskała w zupełności władzę nad sobą. Ustępowało powoli wrażenie pozbawiające ją jeszcze tchu — wrażenie krótkiego lotu nad tą ziemią, w którą wparte były teraz silnie jej stopy. „Więc to jest wszystko?“ zapytała siebie bez goryczy, lecz jakby z czułą pogardą.
— On jest tak dalece przy zdrowych zmysłach — zabrzmiał potężny głos Lingarda — że gdybym go był usłuchał, nie znalazłaby mnie pani tutaj.
— Jakto, tutaj? W tym ostrokole?
— Nigdzie — odrzekł.
— A coby wówczas się stało?
— Bóg jeden wie — odpowiedział. — Coby było się stało, gdyby świat nie został stworzony w siedem dni? Znam panią tylko tyle czasu mniej więcej. Zaczęło się to od mego przyjścia do pani w nocy — zjawiłem się nocą jak złodziej. Gdzież ja to u djabła słyszałem? A ten człowiek, którego pani jest żoną, myśli żem nie lepszy od złodzieja.
— Powinno panu wystarczyć, że ja nie pomyliłam się nigdy w sądzie o panu, że przybywam do pana w mniej niż dwadzieścia cztery godziny od chwili, gdy pan opuścił mię pogardliwie pogrążoną w rozpaczy. Niech pan nie udaje, że pan nie słyszał jak za panem wołałam. O tak, słyszał mię pan. Cały okręt mię słyszał, bo nie miałam wstydu.
— Tak, przybyła pani — rzekł Lingard gwałtownie. — Ale czy pani doprawdy tu jest? Nie mogę wierzyć swym oczom. Czy pani tu jest naprawdę?
— Ciemno tu, na szczęście — rzekła pani Travers. — Ale czy pan może o tem wątpić? — spytała znacząco.
Uczynił nagły ruch w jej kierunku, zdradzając taką namiętność, że pani Travers pomyślała: „Tym razem nie wypuści mnie żywej“ — a jednak oto stał przed nią jakby wryty — rzekłbyś, że się wcale nie poruszył. Było to bardziej nadzwyczajne, niż gdyby ziemia zachwiała mu się nagle pod nogami, nie naruszając jego równowagi. Lecz grunt pod stopami pani Travers nie drgnął wcale; przez sekundę oszołomiło ją tylko zdumienie — ale nie z powodu jej własnego opanowania, tylko wobec olbrzymiej władzy, jaką ten człowiek miał nad sobą. Gdyby Edyta nie czuła się tak dziwnie wyczerpaną duchowo, byłaby się może poddała tej sile. Ale zdawało jej się że niema w niej nic, coby warte było poddania — i głos jej brzmiał zupełnie spokojnie, gdy rzekła:
— Niech mi pan poda rękę, panie kapitanie. Nie możemy stać całą noc na tem miejscu.
Gdy ruszyli z miejsca, pomyślała: „Jest prawdziwa wielkość w tym człowieku“. Był wielki nawet w swem zachowaniu. Nie przepraszał, nie wyjaśniał, nie poniżał się, nie unosił; nawet dreszcz nie przebiegł po jego ciele, mieszczącem tę śmiałą, zmąconą duszę. Wiedziała o tem, gdyż palce jej spoczywały lekko na ramieniu Lingarda; szła zwolna u jego boku, jakby ją prowadził do obiadu. A jednak nie mogła przypuszczać ani przez chwilę że i ten człowiek, jak ona, próżen jest wszelkiego wzruszenia. Nigdy jeszcze nie czuła tak wyraźnie, jaka w nim niebezpieczna tkwi siła. „On jest doprawdy bez litości“ — myślała. Wyszli właśnie z cienia wewnętrznych oszańcowań u wrót, gdy rozległ się za nimi nieco ochrypły głos, powtarzający z naciskiem jakieś słowa w tonie przeprosin; nawet pani Travers zrozumiała, że to jest coś w rodzaju utartej formuły. Te słowa brzmiały: „Tu jest ta rzecz — tu jest ta rzecz — tu jest ta rzecz“. Oboje się odwrócili.
— Ach, to moja szarfa — rzekła pani Travers.
Niski, krępy wyrostek o szerokiej twarzy, mający za całe ubranie parę białych spodni, podawał szarfę przerzuconą przez obie ręce jak przez patyki, trzymając ją z szacunkiem możliwie najdalej od swojej osoby. Lingard wziął od niego szarfę, a pani Travers natychmiast jej zażądała.
— Niech pan nie zapomina o przyzwoitości — rzekła. — To jest przecież moja zasłona na twarz.
Już ją zarzucała na głowę, gdy Lingard powiedział:
— To niepotrzebne. Idziemy do tych panów.
— A jednak włożę tę szarfę — rzekła pani Travers. Przysłuży mi się podwójnie: po pierwsze ze względu na przyzwoitość, po drugie jako środek ostrożności. Póki nie będę mogła spojrzeć w lustro, nic mnie nie przekona, że się coś nie zmieniło w mej twarzy. — Lingard zwrócił się ku niej i wpatrzył w nią usilnie. Mając już twarz zasłoniętą, wytrzymała śmiało jego wzrok. — Niech mi pan powie, panie kapitanie, ile oczu patrzyło na nas przed chwilą?
— Czy to panią obchodzi? — zapytał.
— Nic a nic — odrzekła. — Miljon gwiazd patrzyło na nas także — i cóż z tego? Nie należą do świata który znam. To samo odnosi się i do oczu. Nie należą do świata, w którym żyję.
Lingard pomyślał: „Nikt nie należy do jej świata“. Nigdy jeszcze nie wydała mu się bardziej niedostępną, bardziej od niego różną i bardziej odległą. Żar kilku niewielkich ognisk oświetlał tylko ziemię i pozwalał dojrzeć czarne zarysy ludzi leżących w smudze przejrzystego dymu. Tylko jedno z tych ognisk, palące się trochę dalej przed kwaterą więźniów, rzucało blask — ale niezbyt wielki. Nie oświetlał ciemnej przestrzeni między słupami ani głębokiej werandy na górze, gdzie wśród gry świateł można było dojrzeć tylko parę głów i połysk włóczni. Lecz w dole czarny kształt człowieka siedzącego na ławce występował z wielką wyrazistością. Drugi bardzo czarny cień rzucił garść chróstu do ogniska i odszedł. Człowiek siedzący na ławce podniósł się. Był to d’Alcacer. Lingard i pani Travers podeszli do niego bardzo blisko. Zdawało się, że zaniemówił z niezmiernego zdumienia.
— Pan się nie spodziewał... — zaczęła pani Travers, nieco zmięszana jego milczeniem.
— Nie wierzyłem własnym oczom — wtrącił d’Alcacer, który wyglądał również na zakłopotanego. Lecz wrócił wnet do swego zwykłego tonu i wyznał z prostotą: — Nie myślałem w tej chwili o pani. — Przesunął ręką po czole. — Właściwie nie zdaję sobie sprawy, o czem przed chwilą myślałem.
W świetle strzelających w górę płomieni pani Travers dojrzała twarz d’Alcacera. Nie było na niej uśmiechu. Edyta nie pamiętała aby d’Alcacer był kiedy taki poważny i jakby daleki. Puściła ramię Lingarda i podeszła do ogniska.
— Wyobrażam sobie że pan przebywał bardzo daleko, panie d’Alcacer.
— To jest wolność, której nic nas nie może pozbawić — zauważył, obserwując bacznie w jaki sposób twarz pani Travers była zasłonięta szarfą. — Może i byłem bardzo daleko, lecz mogę panią zapewnić, że nie wiem gdzie się obracałem. Niecałą godzinę temu panowało tu wielkie podniecenie z powodu jakichś rakiet, ale nie brałem w niem udziału. Nie było nikogo, komubym mógł zadać jakieś pytanie. O ile zrozumiałem, pan kapitan był zajęty niesłychanie ważną rozmową z tutejszym królem czy też gubernatorem.
Zwrócił się wprost do Lingarda.
— Pozwolę sobie zapytać, do jakiej konkluzji panowie doszli? Ten Arab jest podobno bardzo opieszały.
— Nie dopuściłby naturalnie do bezpośredniej napaści na panów — rzekł Lingard. — I od tego jesteście panowie zabezpieczeni. Ale muszę przyznać, że jest na mnie dość rozgniewany. Zmęczyła go ta cała historja. Kocha pokój nad wszystko w świecie. Ale jeszcze się z nim nie porozumiałem.
— O ile mogłem się zorjentować z tego co mi pan przedtem powiedział — rzekł d’Alcacer, rzuciwszy bokiem szybkie spojrzenie na odsłonięte i baczne oczy pani Travers — i o ile rozumiem, ów człowiek mógłby osiągnąć natychmiast pokój, którego pragnie, wypędzając nas obu, pana Traversa i mnie, pod włócznie tamtych rozwścieczonych barbarzyńców. A niektórzy z jego doradców namawiają go, aby to zrobił nie później niż o świcie — tak to przynajmniej rozumiem.
Lingard stał przez chwilę zupełnie nieruchomo.
— Tak jest mniej więcej — rzekł obojętnie i odszedł ciężkim krokiem, nie spojrzawszy na d’Alcacera i panią Travers, którzy po chwili znaleźli się naprzeciw siebie.
— Słyszała pani? — rzekł d’Alcacer. — To oczywiście w żadnym razie pani nie dotyczy, a jeśli chodzi o niego, zanadto jest sławny, aby mogli go zgładzić tak lekkomyślnie. Gdy się to wszystko skończy, wyjdzie pani tryumfalnie z ostrokołu, wsparta na ramieniu Lingarda; gdyż niema w tem nic, coby mogło pomniejszyć jego wielkość, jego bezwzględną wartość w oczach tych ludzi — i zaiste we wszystkich innych oczach.
D’Alcacer mówił, nie patrząc na panią Travers; gdy umilkł, zajął się odsunięciem ławki od ognia. Usiedli na niej oboje. D’Alcacer trzymał się wciąż w pewnej odległości. Edyta nie podniosła zasłony, a oczy jej bez twarzy wydały się d’Alcacerowi dziwnie nieznane i niepokojące.
— Utrafił pan w sedno — rzekła. — Wszystko to wspaniale pan ułożył — aż do mego tryumfalnego wyjścia. No a co potem? Nie, nie potrzebuje pan odpowiadać; to nie ma znaczenia. Zapewniam pana, że nie przyjechałam tutaj w przewidywaniu tryumfalnego wymarszu, jak to pan nazywa. Przyjechałam aby — określając to w najpospolitszy sposób — ocalić waszą skórę — i moją.
Głos jej dochodził stłumiony do uszu d’Alcacera, odmienny w charakterze, a nawet w intonacji. Z nad białej, haftowanej szarfy oczy jej przeszyły d’Alcacera w świetle ognia, czarne i tak spokojne, że nawet czerwone skry odbitego ogniska nie drgały w nich wcale. D’Alcacer nie pokazał po sobie silnego wrażenia, jakie na nim wywarła. Pochylił nieco głowę.
— Sądzę że pani wie doskonale, co pani robi.
— Nie! nie wiem — powiedziała z taką żywością, jakiej nigdy jeszcze u niej nie widział. — Przedewszystkiem nie myślę wcale, aby Lingard był zupełnie bezpieczny, jak pan to sobie wyobraża. Sławnym jest rzeczywiście, temu nie przeczę. Ale pan rozdziela życie i śmierć ze zbyt wielką pewnością siebie...
— Wiem, co mi przypadnie — szepnął łagodnie d’Alcacer.
Zapadła chwila ciszy; d’Alcacer poczuł się w końcu zmieszany wzrokiem pani Travers i odwrócił oczy. Płomienie ogniska opadły. W ciemnym kompleksie budowli, który można było nazwać pałacem Belaraba, powstało pewne ożywienie; przesuwali się ludzie, słychać było wołania i odpowiedzi, włóczyły się światła, wydobywając nagle z mroku jakiś przysadzisty słup, róg domu, okap niskiego dachu; jednocześnie zaś pod gołem niebem, w obrębie ostrokołu, zbrojni ludzie spali u gasnących ognisk. Pani Travers powiedziała nagle:
— Ten Jörgenson nie jest nam życzliwy.
— Możliwe.
D’Alcacer wypowiedział to bardzo cicho; siedział pochylony, trzymając splecione ręce między kolanami. Pani Travers przycisnęła nieznacznie ręce do piersi i wyczuła pierścień — gruby, ciężki, ozdobiony wielkim kamieniem. Wisiał na jej sercu, ukryty i zagadkowy. Co on znaczy? Co może oznaczać? Jakie mógłby wywołać uczucia, do jakiego pobudzić czynu? I myślała ze skruchą, że powinna była oddać go Lingardowi odrazu, bez namysłu, bez wahania. „Oto jest! Po to przyjechałam. Aby panu to dać“. Tak — ale przyszedł czas, kiedy wogóle nie była zdolna myśleć o niczem, a potem miała już — niestety — sposobność do namysłu. I przypomniała sobie wrogie, pogardliwe spojrzenie Jörgensona, którem ogarnął ją od stóp do głów wówczas o świcie, po nocy samotnej udręki. Teraz siedzi tu, zasłonięta przed przenikliwemi oczami, a ten drugi mężczyzna, d’Alcacer, bawi się w proroka. O tak — tryumfalnie! Wiedziała już teraz, co to jest tryumf. Poczuła lęk przed tym pierścieniem. Była gotowa zedrzeć go z szyi i odrzucić precz.
— Nie dowierzam mu — rzekła.
— Ach tak — wykrzyknął d’Alcacer stłumionym głosem.
— Myślę o tym Jörgensonie. Wydaje mi się takim bezlitosnym jakimś stworem.
— On jest obojętny na wszystko — rzekł d’Alcacer.
— Może to maska.
— Proszę pani, czy pani ma na to jakie dowody?
— Nie — odparła pani Travers bez wahania — mam swój instynkt.
D’Alcacer zamilkł na chwilę, jakby jego myśli pobiegły w zupełnie inną stronę, wreszcie rzekł łagodnym, prawie żartobliwym tonem, zwracając się do pani Travers:
— Gdybym był kobietą, ufałbym zawsze swej intuicji.
— Gdyby pan był kobietą, panie d’Alcacer, nie powinnabym mówić do pana w ten sposób, gdyż toby wzbudziło pańskie podejrzenia.
D’Alcacerowi mignęło przez głowę, że może wkrótce nie będzie już ani mężczyzną ani kobietą, lecz bryłą zimnej gliny. Myśli jego były żywe, czujne, i nie zahamowane przez niebezpieczeństwo. Ucieszył się z przybycia Edyty poprostu dlatego, że był bardzo w tym ostrokole osamotniony; pan Travers przechodził fazę dąsania się, któremu towarzyszyły napady dreszczów, Lingarda zaś d’Alcacer prawie nie widział od chwili gdy wylądowali, ponieważ Człowiek Losu zupełnie był pochłonięty rokowaniami w głównej szopie Belaraba. D’Alcacerowi nie była przyjemną myśl, że jego życie jest przedmiotem uciążliwych targów. Adherenci wodza i zbrojni ludzie z załogi ostrokołu zwracali na niego napozór bardzo mało uwagi, a z tego wnioskował, że jego niewola jest zupełna i beznadziejna. Gdy chodził popołudniu tam i napowrót w cieniu szałasu podobnego do olbrzymiej szopy, gdzie pan Travers trząsł się i oddawał dąsom oraz mizantropji, zauważył że na dalszych werandach ukazują się od czasu do czasu zakwefione postacie kobiet z otoczenia Belaraba, zerkających zdaleka ciekawie na białego. Wszystko to było przykre. Niezmiernie mu było trudno przebrnąć przez ten okres swego zagrożonego życia. Tak, ucieszył się z przybycia pani Travers, która wniosła nutę tragizmu w posępną próżnię.
— Mogę panią zapewnić, że podejrzliwość nie leży w mojej naturze, i mam nadzieję, że pani ze swej strony nie będzie mnie nigdy podejrzewała, bez względu na to czy moje postępowanie będzie powściągliwem czy otwartem. Szanuję tajemnicę pani przekonań, ale czy Jörgenson nie dał pani sposobności do...
— On mnie nienawidzi — rzekła pani Travers i ściągnęła brwi, widząc że uśmiech pojawia się na wargach d’Alcacera. — To nie jest z mojej strony złudzenie. Najgorsze jest to, że nie ja wywołuję jego nienawiść. Sądzę że moja egzystencja jest mu najzupełniej obojętna. Jörgenson mnie nie cierpi, ponieważ widzi we mnie jakby was obu, którym grozi niebezpieczeństwo i którzy jesteście źródłem tych kłopotów, podczas gdy ja...
— Tak, tak, z pewnością — rzekł śpiesznie d’Alcacer. — Ale Jörgenson nie ma prawa robić z pani kozła ofiarnego. Bo gdyby tu pani nie było, zimny rozsądek wmięszałby się do tego i powstrzymałby Lingarda w jego namiętnem dążeniu do wprowadzenia na tron wygnańca. Gdybyśmy zostali zamordowani, narobiłoby to z pewnością w swoim czasie trochę hałasu, a na Lingarda padłoby podejrzenie, że był wspólnikiem tych dzikich i nieludzkich Arabów. Ktoby brał wówczas pod uwagę wielkość jego marzeń, zobowiązania jego honoru, rycerskie uczucia? Nicby go nie mogło obronić przed podejrzeniem. A takiego człowieka, jakim on jest, rozumie pani (ale przecież pani go zna daleko lepiej ode mnie), toby moralnie zabiło.
— O Boże! — szepnęła pani Travers. — Wcale mi to na myśl nie przyszło. — Zdawało się, że te słowa się zagubiły w fałdach szarfy, nie dosięgając d’Alcacera, który ciągnął dalej łagodnym swym głosem:
— Ale tak jak jest teraz, może się czuć w każdym razie bezpiecznym. Będzie miał w pani świadka, który go oczyści z zarzutów.
Pani Travers podniosła się nagle; starając się wciąż nie odkryć twarzy, zarzuciła koniec szarfy na ramię.
— Boję się tego Jörgensona — zawołała z tłumioną pasją. — Niepodobna zrozumieć co ten człowiek zamyśla. Uważam go za tak niebezpiecznego, że gdyby mi naprzykład powierzył jakieś zlecenie mogące wpłynąć na sytuację, tobym je... przemilczała.
D’Alcacer spojrzał na nią zdumiony. Pani Travers rzekła spokojnie poprzez fałdy szarfy, odwołując się do jego sądu:
— Proszę pana, pan potrafi spojrzeć na to bezstronnie; czy nie miałabym do tego prawa?
— Jakże to, czy Jörgenson coś pani powiedział?
— Wyraźnie — nie, oprócz paru zdań, których właściwie nie mogłam zrozumieć. Zdawało mi się, że mają jakiś ukryty sens, że on przywiązuje do nich tajemnicze znaczenie, którego mi nie śmiał wyjawić.
— To było ryzyko z jego strony — wykrzyknął d’Alcacer. — I zaufał pani. Ciekawym dlaczego właśnie pani!
— Któżby odgadł co mu się roi po głowie? Proszę pana, jedyny jego cel — to odciągnąć od nas kapitana Lingarda. Zrozumiałam to dopiero przed kilku minutami. Błysnęło mi to nagle. Pragnie tylko odsunąć go od nas.
— Odsunąć go — powtórzył d’Alcacer, nieco oszołomiony zapałem, z którym wygłosiła to przekonanie. — Z pewnością nie chcę bynajmniej — tak jak i pani — aby się kapitan Lingard od nas odsunął. I mówiąc otwarcie, nie wierzę aby Jörgenson mógł na to wpłynąć. Ale w zasadzie — jeśli pani czuje, że Jörgenson może to zrobić, to niech pani... tak, gdybym był na pani miejscu, zdaje mi się, że ukryłbym coś, czegobym nie mógł zrozumieć!
Pani Travers wysłuchała go aż do końca. Jej oczy — wydały się d’Alcacerowi niewiarogodnie ciemnemi — śledziły niejako każde ze słów, które wypowiadał powoli; gdy skończył, milczeli oboje przez dłuższą chwilę. Wreszcie odwróciła się i odeszła z gestem, który zdawał się mówić: „Niechaj tak będzie“.
D’Alcacer krzyknął w ślad za nią:
— Niech się pani zatrzyma! Proszę nie zapominać, że tu chodzi nietylko o głowę pani męża, ale i o moją. Mój sąd nie jest...
Przystanęła na chwilę i odsłoniła usta. Czysty jej głos rozległ się wśród głębokiej ciszy dziedzińca; postacie u najbliższych ognisk poruszyły się z cichemi okrzykami zdziwienia.
— O tak, pamiętam czyje głowy mam ocalić — zawołała. — Ale któż na świecie ocali tego człowieka przed nim samym?

V

D’Alcacer siadł z powrotem na ławce: „Ciekawym co też ona wie“, myślał, „i do czego się przyczyniłem“. Zastanawiał się także nad swem zachowaniem: gdzie kończyła się jego szczerość, a gdzie zaczynał bardzo naturalny wstręt, aby ci dzicy Arabowie nie zamordowali go skrycie z barbarzyńskiem okrucieństwem. Taka nagła śmierć byłaby bardzo surową — odartą z wszelkich pomocnych złudzeń — jak poczucie wolnej woli u samobójcy, bohaterstwo żołnierza lub uniesienie męczennika. „Czy nie należałoby uciec się do czegoś w rodzaju walki?“ — rozmyślał. Wyobraził sobie, że się rzuca na nagie włócznie bez najmniejszego zapału. A może byłoby lepiej wyjść na spotkanie losu (gdzieś poza obrębem ostrokołu na tem ohydnem wybrzeżu) z godnością i spokojem. „Brr! najprawdopodobniej dźgną mnie po bestjalsku włócznią w plecy“ — myślał z wewnętrznym dreszczem. Nie był to z pewnością dreszcz strachu; d’Alcacer nie przywiązywał wielkiej wagi do życia. Wywołała ten dreszcz odraza, gdyż był człowiekiem kulturalnym i choć nie miał złudzeń w stosunku do cywilizacji, musiał przyznać wyższość jej metodom. Zapewniały pewien wykwint form, poprawność w postępowaniu i określoną opiekę przeciw groźnym niespodziankom. „Jakież to wszystko marne“ — pomyślał. Potem przyszło mu do głowy, że kobiety są bardzo przemyślne. „W gruncie rzeczy“ — medytował dalej z niezwykłym u siebie cynizmem — „mają tylko jeden środek ratunku, ale ten naogół popłaca — tak, popłaca“.
Zdziwiła go własna bezwstydna gorycz w tej właśnie chwili. To było bardzo nie na miejscu. Sytuacja zanadto się powikłała, aby ją uzależniać od cynicznej lub bezwstydnej nadziei. Niczemu nie można było zaufać. W chwili gdy nad tem rozmyślał, spostrzegł nagle, że Lingard się zbliża. Podniósł szybko głowę. D’Alcacer nie odnosił się obojętnie do swego losu, a nawet do losu Traversa. Byłby się chętnie dowiedział... Ale wystarczyło mu jedno spojrzenie na twarz Lingarda. „Nie warto go pytać“ — rzekł sobie — „bo go w tej chwili nic nie obchodzi“.
Lingard siadł ciężko na drugim końcu ławki, a d’Alcacer, patrząc na jego profil, przyznał w duchu, że nigdy jeszcze nie widział twarzy o tak wybitnie męskiej piękności. Była to twarz bardzo wyrazista, ale to, co wyrażała w owej chwili, sięgało poza granice dotychczasowych przeżyć d’Alcacera. A przy tem jej spokój stanowił hamulec dla pospolitej ciekawości i nawet dla pospolitych obaw. Nie, nie warto było zadawać mu żadnego pytania. A jednak należało coś powiedzieć, aby rozproszyć czar, aby ściągnąć z powrotem na ziemię tego człowieka. Lecz Lingard odezwał się pierwszy.
— Dokąd poszła pani Travers?
— Poszła... tam, dokąd z natury rzeczy pragnęła pójść przedewszystkiem, skoro zdołała do nas się dostać — odrzekł d’Alcacer, wyrażając się z najwyższą oględnością ze względu na drażliwą sytuację.
Milczenie Lingarda uczyniło się jakby jeszcze wyrazistszem. Odezwał się znowu:
— Ciekaw jestem, co też tych dwoje ma sobie do powiedzenia?
Pytanie jego mogło się zwracać do całego obszaru mrocznej ziemi, ale odpowiedział na nie d’Alcacer swym uprzejmym tonem:
— Czy to pana bardzo zadziwi, panie kapitanie, jeśli panu powiem, że tych dwoje ludzi doskonale się nawzajem rozumie? Tak? Nie spodziewałby się pan tego? No więc zapewniam pana, że o siedem tysięcy mil stąd nikogoby to nie zdziwiło.
— Zdaje mi się, że pana rozumiem — rzekł Lingard — ale czyż pan nie wie, że ten człowiek jest nieprzytomny? Przecież to prawie warjat.
— Tak, on majaczy potrochu już od siódmej — rzekł d’Alcacer. — Ale niech mi pan wierzy, panie kapitanie — ciągnął poważnie, ulegając najzupełniej bezinteresownemu popędowi — że nawet w swych majaczeniach ten człowiek jest dla niej o wiele zrozumialszy i o wiele bardziej zdolny ją zrozumieć, niż... ktokolwiek inny w promieniu stu mil wokoło.
— Ach! — rzekł Lingard bez żadnego wzruszenia — więc pan się temu nie dziwi. Więc dla pana to jest zrozumiałe.
— Tak, bo — widzi pan — ja wiem.
— Co pan wie?
— Znam mężczyzn i kobiety, panie kapitanie których pan...
— Nie znam ani jednej kobiety.
— Powiedział pan teraz najistotniejszą prawdę — rzekł d’Alcacer, a Lingard po raz pierwszy odwrócił powoli głowę i spojrzał na swego sąsiada, siedzącego na ławce.
— Czy pan przypuszcza, że ona jest też nieprzytomna? — spytał przestraszonym głosem.
D’Alcacerowi wyrwał się cichy okrzyk. Nie z pewnością tego nie myśli. Jest to zaiste oryginalny pogląd — że warjaci mają coś w rodzaju wspólnej logiki, która czyni ich dla siebie zrozumiałymi. D’Alcacer mówił dalej, usiłując jak najbardziej swój głos złagodzić.
— Nie, panie kapitanie; sądzę iż kobieta, o której mówimy, włada sobą w całej pełni i zawsze będzie sobą władała.
Lingard odchylił się wtył i objął rękami kolana; zdawało się, że przestał słuchać. D’Alcacer wyciągnął z kieszeni papierośnicę i patrzył długi czas na trzy tkwiące w niej papierosy. Była to reszta zapasu, który miał przy sobie w chwili gdy go pojmano. Wydzielał sobie racje z największą surowością. Wolno mu było zapalić papierosa tylko przy jakiejś szczególnej okazji; a teraz zostały tylko trzy, które muszą mu wystarczyć do końca życia. Papieros uspakaja, łagodzi, pomaga przybrać odpowiednią postawę. I tylko trzy pozostały! Jeden trzeba zachować na rano; d’Alcacer zapali go, nim przejdzie przez bramę przeznaczenia — bramę ostrokołu Belaraba. Papieros działa kojąco, pomaga odpowiednio się zachować. Czy to jest właściwa okazja do wypalenia jednego z dwóch ostatnich? D’Alcacer, prawdziwy Latyńczyk, nie bał się wnikać w siebie od czasu do czasu. Zapuścił się w najtajniejsze głębie swej istoty, a potem spojrzał na nocne niebo. Jako podróżnik i sportowiec, spoglądał dawniej często na gwiazdy, sprawdzając jak czas się posuwa. Posuwał się dziś bardzo powoli. D’Alcacer wyjął papierosa, zamknął z trzaskiem papierośnicę, pochylił się nad żarem ogniska. Potem wyprostował się i wypuścił przejrzystą chmurę dymu. Człowiek u jego boku, siedzący z pochyloną głową i rękoma obejmującemi kolana, wyglądał jak symbol posępnej medytacji. Takie pozy spotyka się czasem na rzeźbach starożytnych nagrobków. D’Alcacer zaczął znów mówić:
— Ona jest typową kobietą, a jednak należy do tych, których po wszystkie czasy bardzo jest mało na świecie. Nie dlatego aby były czemś bardzo rządkiem, ale dlatego, że na szczytach mało jest miejsca. Takie kobiety są tęczowemi blaskami na twardej i ciemnej powierzchni ziemi. Albowiem świat jest twardy, panie kapitanie, zarówno w tem co pamięta, jak i w tem co zapomina. Dla takich kobiet właśnie ludzie się trudzą na ziemi i pod ziemią; dla nich artyści wszelkiego rodzaju przyzywają natchnienia.
Lingard zdawał się nie słyszeć ani słowa. Broda jego wspierała się o piersi. D’Alcacer ocenił długość swego papierosa i ciągnął równym głosem, z którego przebijał pewien smutek.
— Tak, jest ich niewiele. A jednak są wszystkiem. Ozdabiają nasze życie. Są wdzięcznemi postaciami na tle szarej ściany, leżącej po tej stronie naszego wspólnego grobu. Wiodą coś nakształt obrzędowego tańca, który większość z nas postanowiła brać na serjo. Jest to postanowienie bardzo obowiązujące, a szczerość i dobra wiara, i honor nie mają z niem nic wspólnego. Naprawdę bardzo obowiązujące. Biada temu albo tej, która je zerwie. Natychmiast po opuszczeniu korowodu gubią się.
Lingard odwrócił bystro głowę i zobaczył, że d’Alcacer patrzy na niego z głęboką uwagą.
— Gubią się w labiryncie — ciągnął spokojnie d’Alcacer. — Wędrują po nim, rozpaczając nad sobą. Zadrżałbym, gdyby komuś z mych bliskich miał przypaść podobny los. Czy pan wie, panie kapitanie, jaki jest koniec ludzi zbłąkanych w labiryncie? — ciągnął, trzymając Lingarda pod swym spokojnym wzrokiem. — Nie?... Więc panu powiem. Kończą na tem, że nienawidzą samych siebie i umierają w rozczarowaniu i rozpaczy.
D’Alcacer położył lekko kojącą dłoń na ramieniu Lingarda, jakby lękając się siły tych słów. Lecz Lingard patrzył ciągle w węgle żarzące się u jego stóp i pozostał nieczułym na przyjazne dotknięcie. A jednak d’Alcacer nie mógł przypuszczać, że go Lingard nie słyszał. D’Alcacer skrzyżował ramiona na piersiach.
— Nie wiem doprawdy, dlaczego mówię panu to wszystko — rzekł jakby się usprawiedliwiając. — Mam nadzieję, że nie przeszkodziłem panu myśleć.
— Nie mogę myśleć o niczem — oświadczył niespodzianie Lingard. — Wiem tylko, że pański głos był przyjazny; a pozatem —
— Trzeba jakoś przepędzić taką noc jak dzisiejsza — rzekł d’Alcacer. — Nawet gwiazdy jak gdyby się ociągały w swym biegu. Ludzie wierzą, iż tonący człowiek musi nieodparcie przejrzeć całe swe życie. Poczułem właśnie, że dno usunęło mi się z pod nóg, i to co mówiłem dotyczy moich własnych przeżyć. Jestem pewien, że pan mi wybaczy. Wszystko co powiedziałem sprowadza się do tego: zupełnie jest naturalnem, że nam się zachciewa księżyca, ale byłoby to dla nas zgubne, gdyby nasze pragnienia zostały spełnione. Coby który z nas zrobił, gdyby podarowano mu księżyc? Mówię o nas wszystkich — przeciętnych śmiertelnikach.
Zapadło milczenie; po chwili Lingard rozplótł ręce obejmujące kolana, podniósł się i odszedł. D’Alcacer śledził ze spokojnem zaciekawieniem jego wielką, niewyraźną postać, póki nie znikła w kierunku olbrzymiego drzewa, które pozostało w środku ostrokołu po wyrąbanym lesie. Najgłębszy mrok nocy rozesłał się po warownym dziedzińcu Belaraba. Nawet żar ognisk poczerniał, świecąc gdzieniegdzie iskrą; a kształty ludzi we śnie pogrążonych z trudnością można było odróżnić od twardego gruntu, gdzie spoczywali na matach z ramionami wyciągniętemi wzdłuż ciała. Pani Travers zjawiła się wkrótce tuż obok d’Alcacera; powstał natychmiast.
— Marcin śpi — rzekła głosem, któremu noc zdawała się użyczać tajemniczości i spokoju.
— Cały świat śpi — zauważył d’Alcacer tak cicho, że pani Travers ledwie go dosłyszała. — Oprócz pani, i mnie, i jeszcze jednego człowieka, który mnie opuścił aby błądzić po nocy.
— Był z panem? Dokąd poszedł?
— Zdaje mi się, że poszedł tam gdzie jest najciemniej — odrzekł tajemniczo d’Alcacer. — Nie warto go szukać; ale jeśli pani postoi nieruchomo i zatrzyma oddech, usłyszy pani zaraz jego kroki.
— Co on panu powiedział? — szepnęła pani Travers.
— Nie pytałem go o nic. Wiem tylko, że stało się coś, co pozbawiło go władzy myślenia... Czy nie lepiej abym wrócił do chaty? Trzeba żeby don Martin miał kogoś przy sobie, gdy się obudzi.
Pani Travers siedziała bez ruchu i wstrzymywała niekiedy oddech, w niejasnej obawie, że usłyszy te kroki wędrujące w ciemności. D’Alcacer znikł. Pani Travers znów przestała oddychać. Nie było słychać nic. Żadnego dźwięku. Tylko noc wydała się jej oczom jeszcze ciemniejszą. Czy to jego kroki?... „Gdzie mogłabym się ukryć?“ mignęło jej przez myśl. Ale nie poruszyła się wcale.

Opuściwszy d’Alcacera, Lingard snuł się wśród ognisk, aż znalazł się pod wielkiem drzewem, tem samem o które opierał się Daman w dzień wielkiej rozprawy, gdy biali więźniowie zostali oddani pod opiekę Lingarda na określonych warunkach. Lingard szedł w głuchym mroku, jeszcze czarniejszym pod rozpostartemi konarami jedynego świadka przeszłości, który przez niezliczone pokolenia nie oglądał ludzi na tem wybrzeżu strzeżonem przez płytkie morze, wkoło tej laguny osłoniętej przez dżunglę. Stary olbrzym, stojący pod spokojnem nocnem niebem bez wstrząśnień i szmerów wśród swych olbrzymich członków, przyglądał się jak niespokojny człowiek wędruje przez głuche ciemności w światło gwiazd.
W tej odległej części dziedzińca było tylko kilku wartowników, którzy — sami niewidzialni — patrzyli na białą postać Lingarda, chodzącego bezustanku tam i napowrót. Wiedzieli dobrze kto to jest. To ten wielki biały człowiek. Bardzo wielki człowiek. Bardzo bogaty. Posiadacz ognistej broni, mocen rozdzielać cenne dary i śmiertelne ciosy — przyjaciel ich władcy, wróg ich wrogów, znany im od lat i zawsze tajemniczy. Stali na swych stanowiskach, przyciśnięci do ostrokołu obok wygodnych strzelnic, rzucając wtył spojrzenia i zamieniając nikłe szepty od czasu do czasu.
Lingardowi mogło się zdawać że jest sam. Zatracił kontakt ze światem. To, co powiedział d’Alcacerowi, było najzupełniej prawdziwe. Nie myślał o niczem. Był w położeniu człowieka, który, rzuciwszy wzrokiem przez otwarte drzwi raju, stał się nieczułym na wszystkie ziemskie kształty i sprawy pod wpływem tej przelotnej wizji; i — porwany najwyższem uniesieniem — patrzy nawet na siebie tylko jako na podmiot wzniosłego przeżycia, które człowieka wywyższa lub unicestwia, uświęca lub skazuje na piekło — tego rozstrzygnąć nie umiał. Każda niejasna myśl, każde przelotne uczucie były jakby marnem natręctwem w obliczu najpotężniejszego wspomnienia. Nie mógł znieść nic poza tem.
Gdy usiłował nawiązać rokowania z Belarabem po przybyciu pani Travers, przekonał się iż nie jest w stanie ich dalej prowadzić. Tylko tyle miał władzy nad sobą, że zdołał spokojnie przerwać konferencję. Wskazał na spóźnioną godzinę, co było wymówką zupełnie nieodpowiednią w stosunku do ludzi dla których czas jest niczem, i których życie i czynności nie stosują się do zegara. W gruncie rzeczy Lingard nie zdawał sobie dokładnie sprawy ze swoich słów i postępków, gdy wychodził od Belaraba, zostawiając wszystkich oniemiałych ze zdumienia wobec zmiany w jego obejściu i wyglądzie. Podejrzliwe milczenie zapadło na długi czas w wielkiej izbie posłuchań — aż wreszcie naczelnik dał hasło do rozejścia się lekkiem poruszeniem ręki i paru spokojnemi słowami.


∗                ∗
Z brodą opartą na dłoni, w pozie sybilli usiłującej wyczytać przyszłość z żaru gasnących węgli, pani Travers — nie powstrzymując już oddechu — czuła obok siebie kroki, których oczekiwała z niepokojem, wyrzutami sumienia i nadzieją.

Nie zmieniła pozy. Ciemno-czerwony żar oświetlał ją mętnie — jej twarz, białą rękę zwisającą z boku, nogi w sandałach. Niepokojące kroki zatrzymały się tuż koło niej.
— Gdzie pan był przez cały ten czas? — rzekła, nie patrząc na niego.
— Nie wiem — odrzekł Lingard. Mówił szczerą prawdę. Nie wiedział. Od chwili gdy wypuścił z ramion tę kobietę, zanikło w nim wszystko prócz mglistych jakichś pojęć. Wypadki, rzeczy, konieczności życia nie istniały — stracił z niemi kontakt. I wcale go to nie obeszło. Wszystko było błahe i jałowe; nie starczyło mu cierpliwości na te sprawy. Obrażony i zadziwiony Belarab, d’Alcacer o przyjaznem dotknięciu i życzliwym głosie, śpiący i czuwający ludzie, osada pełna niespokojnego życia i niespokojne, płytkie morze — wszystko odsunęło się od niego w nieskończoność litościwej pogardy. Może to rzeczywiście istnieje. Może to czeka na niego. Więc niechaj czeka; niech wszystko czeka, do jutra lub do kresu dni — kresu który może każdej chwili nastąpić, nic go to nie obchodzi — w każdym razie niech wszystko czeka do jutra.
— Wiem tylko — mówił dalej Lingard z takim naciskiem, iż pani Travers podniosła głowę — że gdziekolwiek pójdę, poniosę z sobą panią przytuloną do mojej piersi.
Wrażliwe ucho pani Travers pochwyciło w jego głosie ton tłumionego uniesienia i świtającej trwogi — żar i niepewność tych słów. Na ich dnie czuła wciąż tak silnie fizyczną rzeczywistość, że nie mogła się powstrzymać i rzekła szeptem:
— Czy pan chciał na śmierć mnie zmiażdżyć?
Odpowiedział tym samym tonem:
— Nie mógłbym. Pani jest za silna. Czy byłem brutalny? To niechcący. Mówiono mi często, że nie znam własnej siły. Zdawało mi się, że pani nie może przejść przez ten otwór i dlatego panią chwyciłem. W moich rękach przedostała się pani zupełnie łatwo. I nagle przyszło mi na myśl: — Teraz się muszę upewnić.
Zatrzymał się, jakby mu zbrakło tchu. Zachowując wciąż tę samą pozę, szepnęła, niby szukając ukrytej prawdy:
— Upewnić się?
— Tak. A teraz jestem już pewien. Pani tu jest — tutaj! Przedtem nie mogłem wiedzieć.
— Ach tak, przedtem nie mógł pan wiedzieć — rzekła.
— Nie mogłem.
— Więc pan szukał rzeczywistości.
Powtórzył, jakby mówiąc do siebie samego:
— A teraz jestem już pewien.
Jej stopa w sandale, cała różowa od tlejących resztek ogniska, czuła żar bijący od węgli. Ciepła noc otuliła ciało Edyty. Będąc wciąż jeszcze pod wrażeniem siły Lingarda, poddała się na chwilę spokojowi, który ogarnął łagodnie jej serce, jak powietrze nocy przeniknięte słabą jasnością gwiazd.
— Cóż to za przejrzysta dusza — pomyślała.
— Pani wie, że ja zawsze w panią wierzyłem — zaczął znów Lingard. — Pani wie o tem. Otóż — nigdy nie wierzyłem w panią równie silnie jak teraz, gdy pani tak siedzi — właśnie tak — w tem słabem świetle, przy którem ledwie panią mogę dojrzeć.
Przyszło jej na myśl, że nie słyszała nigdy głosu, któryby jej tak się podobał — oprócz jednego. Ale tamten należał do wielkiego aktora; ten człowiek zaś był tylko sobą na świecie — i niczem więcej. Przekonywał, wzruszał, niepokoił, łagodził przez wrodzoną sobie szczerość. Zapragnął się upewnić — i upewnił się prawdopodobnie; tu pani Travers — zbyt zmęczona by opanować swe rozstrzelone myśli — rzekła sobie z pewnym humorem, że najwidoczniej rozczarowania nie doznał. Pomyślała: „On we mnie wierzy. Jakie to zdumiewające. Ze wszystkich ludzi, którzy mogli we mnie uwierzyć, musiałam znaleźć właśnie tutaj tego człowieka. Wierzy we mnie bardziej niż w siebie samego“. Nagły poryw wyrzutów sumienia zakłócił spokój Edyty i wyrwał jej okrzyk.
— Panie kapitanie, zapominamy w jakich warunkach się spotkaliśmy, zapominamy o tem co się dzieje. Nie wolno nam zapominać. Nie chcę powiedzieć, że pan źle umieścił swoje zaufanie, ale muszę coś panu wyznać. Muszę panu wyznać, jak to się stało, że się tu znalazłam dziś w nocy. Jörgenson...
Przerwał jej gwałtownie, nie podnosząc jednak głosu.
— Jörgenson? Kto jest Jörgenson? Pani przyjechała do mnie, bo inaczej pani zrobić nie mogła.
Te słowa zaparły jej oddech.
— Ale ja muszę panu powiedzieć. W moim przyjeździe jest coś, czego nie mogę zrozumieć.
— Nie może mi pani powiedzieć nic, czegobym już nie wiedział — rzekł błagalnie. — Niech pani nic nie mówi. Niech pani siedzi spokojnie. Jutro będzie na to dość czasu. Jutro! Noc dobiega końca i nie obchodzi mnie nic na świecie prócz pani. Niech to pani zostawi. Niech mi pani udzieli swego spokoju.
Nigdy jeszcze nie słyszała w jego słowach takiego akcentu; poczuła dla niego wielką, tkliwą litość. Dlaczego mącić te chwile, które pragnął przedłużyć — których nigdy już nie zazna na ziemi? Zamilkła niezdecydowana. Dostrzegła, że się poruszył w ciemności, jakby się nie mógł zdobyć na to by siąść na ławce. Lecz nagle rozproszył uderzeniem nogi żarzące się węgle, opuścił się na ziemię u jej nóg, i nie zdziwiła się wcale, poczuwszy ciężar jego głowy na kolanach. Nie zdziwiła się wcale — lecz wzruszyło ją to głęboko. Po co ma go dręczyć wszystkiemi temi sprawami wolności i niewoli, gwałtów i intryg, życia i śmierci. Był w takiem usposobieniu, iż nie można mu było nic mówić; i wydało jej się, że i ona mówić nie ma ochoty, że w swem wielkiem współczuciu poprostu mówić nie może. Wszystko co mogła dla niego uczynić, to położyć lekko rękę na jego głowie i odpowiedzieć bez słowa na lekkie drgnięcie jego ciała — westchnienie czy szloch — które ją unieruchomiło w niespokojnem wzruszeniu.

W tym samym czasie mniej więcej, po drugiej stronie laguny, Jörgenson, podniósłszy oczy, sprawdził położenie gwiazd i powiedział sobie, że noc trwać już długo nie będzie. Pragnął aby uczyniło się jasno. Miał nadzieję, że Lingard już coś zdziałał. Ognisko przed ogrodzeniem Tenggi zostało znów zapalone. Siła Toma była bez granic — w zasadzie bez granic. I nic mu się stać nie mogło.
Stare oczy Jörgensona błądziły wśród połysków i mroków wielkiej tafli wody między „Emmą“ a tym wrogim brzegiem; nagle wydało mu się, że rozróżnia płynący cień, charakterystyczny kształt człowieka siedzącego w drobnem czółenku.
— O! Ya! Człowieku! — zawołał. — Czego chcesz? — Inne oczy odkryły również ów cień. Ciche szepty podniosły się na pokładzie Emmy. — Jeśli nie odezwiesz się natychmiast, strzelę! — krzyknął dziko Jörgenson.
— Nie strzelaj, biały mężu — odparł pływający cień, cedząc uroczyście wyrazy. — Jestem posłańcem niosącym przyjazne słowa. Słowa wodza. Przybywam od Tenggi.
— Nie tak dawno trafiła w nasz statek kula — także od Tenggi — rzekł Jörgenson.
— To był przypadek — protestował głos z laguny. — Cóżby to mogło być innego? Czy jest wojna między tobą a Tenggą? Przecież jej niema. O biały mężu! Tengga pragnie tylko długiej z tobą rozmowy. Wysłał mnie, prosząc abyś przybył na brzeg.
Na te słowa lęk pewien przejął serce Jörgensona. To zaproszenie znaczyło, że Lingard nic nie przedsięwziął. Czy Tom śpi, czy zwarjował?
— Przedmiotem rozmowy ma być pokój — oświadczył z naciskiem cień, który podpłynął już znacznie bliżej do kadłuba.
— Nie do mnie należy rozmawiać z wielkimi wodzami — odparł ostrożnie Jörgenson.
— Lecz Tengga jest twoim przyjacielem — dowodził nocny goniec. — A przy jego ognisku zasiadają także i inni przyjaciele — twoi przyjaciele, radża Hassim i księżniczka Immada, którzy zasyłają ci pozdrowienia i którzy oczekują, że oczy ich spoczną na tobie przed wschodem słońca.
— To kłamstwo — rzekł machinalnie Jörgenson i pogrążył się w myślach, zaś cień posłańca, wypowiadającego te słowa, zamilkł zgorszony, choć oczywiście nie spodziewał się ani na chwilę, aby mu uwierzono. Ale nigdy nie można przewidzieć, w co biały człowiek uwierzy. Goniec chciał wywołać wrażenie, że Hassim i Immada są otoczeni wielkiemi honorami, jako goście Tenggi. Przyszło mu nagle na myśl, iż Jörgenson może nie wiedzieć o wzięciu ich do niewoli. I mówił dalej w tym samym sensie.
— Wszystkie moje słowa są prawdziwe, o tuanie. Radża z Wajo i jego siostra przebywają z moim panem. Zostawiłem ich siedzących u ognia po prawej ręce Tenggi. Czy udasz się na wybrzeże aby być powitanym przez przyjaciół?
Jörgenson zastanawiał się głęboko. Pragnął teraz zyskać jaknajwięcej na czasie, aby Lingard mógł doprowadzić do skutku pośrednictwo, które nie mogło zawieść. Ale nie miał bynajmniej zamiaru zaufać przyjaznym uczuciom Tenggi. Nie dlatego, aby się nie chciał narażać; wydawało mu się to poprostu zupełnie bezcelowem.
— Nie! — odrzekł — nie mogę się udać na brzeg. My biali mamy swoje zwyczaje. Jestem dowódcą tego statku, a moim wodzem jest Radża Laut, biały człowiek jak i ja. Wszystkie ważne słowa on wypowiada i jeśli Tengga jest takim wielkim wodzem, niech zaprosi na rozmowę Radżę Lauta. Zaiste, to jedyny właściwy sposób postępowania dla Tenggi, jeśli jest takim wielkim wodzem jak twierdzi.
— Radża Laut uczynił już wybór. Przebywa z Belarabem i z białymi, których wtłoczono do ostrokołu Belaraba jak schwytaną w sidła zwierzynę. Dlaczegobyś nie miał tymczasem przeprawić się na wybrzeże — jest przecież oświetlone i otwarte — i porozmawiać przyjaźnie z przyjaciółmi Tenggi, których serca osłabły od wielu wątpliwości: z radżą Hassimem, i księżniczką Immadą, i Damanem — wodzem mężów z morza? Oni nie wiedzą już teraz komu zaufać, jeśli nie tobie, tuanie, strażnikowi wielkich bogactw —
Dyplomata w czółenku zamilkł na chwilę, aby nadać szczególną wagę końcowemu argumentowi:
— Bogactw, których obronić nie możesz. Wiemy ilu zbrojnych ludzi jest z tobą.
— To wielcy wojownicy — zauważył obojętnie Jörgenson i rozparł się łokciami na poręczy, patrząc w unoszącą się na wodzie czarną plamę o charakterystycznym kształcie, od której płynęły słowa chytrego wysłańca Tenggi. — Każdy z nich wart jest dziesięciu takich ludzi, jakich możecie znaleźć w osadzie.
— Tak, na Allaha. Nawet dwudziestu zwykłych ludzi. Zaiste, masz ich dość aby prowadzić wielki bój, ale zamało by zwyciężyć.
— Bóg jeden daje zwycięstwo — rzekł nagle głos Dżaffira, który stał bez ruchu u boku Jörgensona, przysłuchując się rozmowie.
— Wielka prawda — brzmiała odpowiedź, wypowiedziana bardzo konwencjonalnym tonem. — Czy przybędziesz na wybrzeże, o wielki mężu, aby zostać przywódcą wodzów?
— Już byłem nim dawniej — rzekł Jörgenson z wielką godnością — a teraz pragnę tylko spokoju. Ale nie udam się na wybrzeże między ludzi, których dusze są tak bardzo stroskane, póki radża Hassim i jego siostra nie wrócą na pokład tego statku i nie opowiedzą mi o swej nowej przyjaźni z Tenggą.
Lęk Jörgensona zwiększał się z każdą chwilą; zdawało mu się, że nawet powietrze staje się cięższem wobec zbliżającej się klęski — wśród tej nocy, która nie była ani wojną ani pokojem — i przemawiała tylko głosem wysłańca Tenggi, słodkim w tonie choć groźnym w treści.
— Nie, to się stać nie może — rzekł ów głos. — Ale, tuanie, Tengga naprawdę jest gotów przybyć na pokład tego statku, aby się z tobą rozmówić. Gotów jest przybyć każdej chwili i nawet, tuanie, zamierza wybrać się tu już niezadługo.
— Tak, z pięćdziesięciu wojennemi łodziami, pełnemi dzikiej hałastry z Wybrzeża Zbiegów — rozległ się z nad poręczy głos Dżaffira jako sarkastyczny komentarz do tych słów. Złowrogi pomruk: „Być może“ — podniósł się z czarnej wody.
Jörgenson milczał; zdawało się, że oczekuje jakiegoś natchnienia z góry. Nagle przemówił głosem jakby nie z tego świata:
— Powiedz ode mnie Tendze, że jeśli przywiezie z sobą radżę Hassima i siostrę radży, to i on i jego główni wojownicy zostaną dobrze przyjęci na tym statku, bez względu na to ile łodzi towarzyszyć im będzie. To mi jest obojętne. A teraz możesz odpłynąć.
Nastało głębokie milczenie. Goniec widocznie odjechał, trzymając się cienia przy brzegu. Jörgenson zwrócił się do Dżaffira.
— Śmierć wśród przyjaciół jest świętem — zacytował mrukliwie pod wąsem.
— Na Allaha, tak jest zaiste — potwierdził Dżaffir z ponurym ogniem.


VI

W trzydzieści sześć godzin później Carter, znalazłszy się w kajucie brygu sam na sam z Lingardem, podczas przerwy w rozmowie czuł nieledwie gnębiący, głuchy spokój płytkich wód, czekających na nowy zachód słońca.
— Nie spodziewałem się nigdy, że zastanę kogokolwiek z was przy życiu — zaczął znów Carter swym zwykłym, swobodnym tonem, lecz jego obejście było teraz znacznie mniej niedbałe, jakby w ciągu tych dni odpowiedzialności — przeżytych wśród mielizn na Wybrzeżu Zbiegów — dojrzały jego zapatrywania na świat, i na miejsce które w nim zajmował.
— Naturalnie — mruknął Lingard.
Obojętność tego człowieka, którego widywał zawsze działającego pod wpływem tajnej namiętności, wydała się przerażającą Carterowi, pełnemu młodzieńczej a rozważnej energji. Od chwili gdy znalazł się znów twarzą w twarz z Lingardem, usiłował skryć wstrząsające wrażenie jakiego doznał — z delikatnością, której nie zawdzięczał wychowaniu, lecz wrodzonej, dziecięcej wprost intuicji.
Wyjaśniając Lingardowi, w jaki sposób radził sobie na Wybrzeżu Zbiegów, usiłował jednocześnie zgłębić tę nową tajemnicę, i żadna siła nie powstrzymałaby go od tego. A przytem był dość młody aby pragnąć choć słowa pochwały.
— No, panie kapitanie — dowodził — jakby to się panu spodobało, gdyby pan zastał po powrocie na piaskach tylko na wpół spalone szczątki okrętów?
Czekał przez chwilę, i przejęty szczerem współczuciem odwrócił oczy od tego nieruchomego wzroku, od tej zgnębionej twarzy i zapadłych policzków, od tej postaci o nieposkromionej sile, pozbawionej ożywiającego ją ognia. Powiedział sobie: „On mnie wcale nie słyszy“ — i podniósł głos, nie zmieniając swego opanowanego tonu:
— Wczoraj rano byłem w kajucie, gdyśmy poczuli ten wstrząs, lecz huk dotarł do nas tylko jako głębokie dudnienie. Jednym skokiem znalazłem się u schodów, ale ten szacowny Shaw stał tam przedemną i wrzeszczał: „Trzęsienie ziemi“! Potem — bodajem zdechł, jeśli kłamię — noga mu się obsunęła i poleciał głową wdół aż na dno schodni. Musiałem się zatrzymać i podnieść go, zdążyłem jednak w czas na pokład i widziałem potężną, czarną chmurę, prawie że masywną, która wysunęła się z za lasu jak balon. Stała tam dość długo. Niektórzy z naszych kalaszów na pokładzie przysięgali, że widzieli czerwony błysk nad wierzchołkami lasu. Ale trudno mi w to uwierzyć. Domyśliłem się odrazu, iż coś wyleciało w powietrze tam na wybrzeżu. Mignęło mi najpierw przez głowę, że nigdy już pana nie zobaczę i postanowiłem natychmiast się przekonać, co pan taił przedemną. Nie, panie kapitanie! Niech pan się co do tego nie myli! Nie miałem zamiaru was opuścić — żywych czy umarłych.
Patrzył bacznie na Lingarda, mówiąc te słowa, i ujrzał pierwszy dreszcz ożywienia na tej zniszczonej twarzy. Zobaczył nawet, że wargi kapitana drgnęły; nie wydały jednak żadnego dźwięku i Carter odwrócił znów oczy.
— Może byłby pan lepiej zrobił, gdyby mi pan był wszystko powiedział; ale pan zostawił mnie tutaj samiuteńkiego, jako swojego zastępcę. Wziąłem się więc do roboty — takiej jaką przed sobą widziałem. Jestem marynarzem. Powierzono mi dwa okręty. I oto ma je pan oba, może pan odjechać na nich czy zostać, bić się czy uciekać — jak pan woli.
Śledził z zapartym oddechem wysiłek, na jaki Lingard musiał się zdobyć, aby wyrzec słowa upragnionej pochwały:
— Zuch z pana!
— I jestem w dalszym ciągu na pańskie rozkazy — dodał Carter porywczo, poczem odwrócił spiesznie wzrok od Lingarda, widząc że ten usiłuje się uśmiechnąć ale bez skutku. Carter nie wiedział co teraz zrobić: pozostać w kabinie, czy też zostawić samemu sobie, zostawić bez oparcia tego silnego człowieka. Z nieśmiałością najzupełniej obcą swemu charakterowi, której sam nie mógł zrozumieć, mruknął zachęcająco, wchodząc z zakłopotaniem w swoją rolę:
— Możeby pan się trochę położył, panie kapitanie? Przez ten czas mogę zająć się wszystkiem w razie potrzeby. Zdaje mi się, że pan jest strasznie zmęczony.
Lingard stał pochylony nad stołem naprzeciw Cartera, wspierając się sztywno na obu rękach, i patrzył osłupiałym wzrokiem — może na niego? Carter był bliski rozpaczy. Tak dalej być nie mogło. Zobaczył z ulgą, że Lingard potrząsa zlekka głową.
— Nie, panie Carter. Pójdę chyba na pokład — rzekł kapitan słynnego brygu Błyskawica, błądząc wzrokiem po kabinie. Carter usunął się zaraz na bok, ale Lingard poruszył się dopiero po chwili.
Słońce już było zaszło, nie zostawiając tego wieczoru żadnego śladu swej wspaniałości na niebie czystem jak kryształ, na wodach bez jednej zmarszczki. Zdawało się, że wszelkie barwy zniknęły ze świata. Nadchodzący cień, subtelny jak aromat, wznosił się z czarnego brzegu który leżał wpoprzek wschodniego półkola; a cisza wewnątrz horyzontu była tak doskonałą, iż można było pomyśleć, że się jest poza czasem. Bryg i szkuner, zwrócone dziobem w tę samą stronę, tkwiły na kotwicy w środku głównej cieśninki, czarne i podobne do zabawek na przejrzystych głębiach, wśród głuchej ciszy wieczoru. Lingard błądził zwolna tu i tam po tylnym pomoście, skrzyżowawszy ramiona i spuściwszy głowę na piersi. U jego boku Carter, bliski i niemy jak cień, chodził za nim, przejęty troskliwością i niepokojem...
Doznawał pierwszy raz w życiu podobnego uczucia. Nigdy jeszcze tak się nie troszczył ani o siebie, ani i żadnego innego człowieka. Indywidualność jego wzbogacała się o nowe przeżycia, a że był bardzo prosty, przyjmował to wtajemniczenie lękliwie, nie dowierzając sobie samemu. Zauważył z naiwnym niepokojem, iż Lingard nie spojrzał ani na niebo, ani na morze, ani na swój statek, ani na szkuner za rufą; ani na pokład, ani w górę, ani gdziekolwiek. Nie spojrzał na nic! I Carter poczuł, że jest jakoś bardziej samotny i pozbawiony oparcia niż wówczas, gdy ten człowiek zostawił go samego, powierzając mu dwa statki, tkwiące na płytkiem morzu jak w matni i otoczone ponurą jakąś tajemnicą. Odkąd Lingard powrócił, Carter zamiast pożądanej ulgi czuł iż dziesięćkroć większa odpowiedzialność ciąży na jego młodych barkach. Był głęboko przeświadczony, że trzeba coś zrobić aby się Lingard ocknął.
— Panie kapitanie — wybuchnął z desperacją, — pan nie może powiedzieć abym pana zanudzał od chwili, kiedy powitałem pana dziś rano na pokładzie, ale ja przecież muszę dostać jakieś instrukcje. Co z nami będzie? Czy mamy się bić, czy uciekać?
Lingard zatrzymał się nagle i teraz już Carter nie wątpił, że kapitan na niego patrzy. Świadczył o tem wyraźnie poważny i badawczy jego wzrok. „Aha!“ pomyślał Carter. „To nim wstrząsnęło“ — i czując, że nieśmiałość go opuszcza, skorzystał z okazji.
— Bo nie ulega kwestji, panie kapitanie, że bez względu na to co będzie, jeśli pan mnie nie weźmie na statek, zostanie pan bez oficera. Lepiej powiem panu odrazu, że wylałem stąd tego szacownego, bzikowatego, tłustego Shawa. Demoralizował całą załogę. Powiedziałem mu wczoraj, żeby poszedł i zabrał swoje manatki, bo go posyłam na jacht. Nie byłby mógł narobić większego harmidru, gdybym mu zaproponował, że go wyrzucę za burtę. Ostrzegłem go, że jeśli się nie wyniesie spokojnie, każę go związać jak barana wiezionego na rzeź. Zeszedł jednak z trapu na własnych nogach, pokazując mi pięść i obiecując, że się postara aby mię powiesili jako korsarza. Na jachcie nie może być szkodliwym. A teraz, panie kapitanie, na pana kolej rozkazywać a nie na mnie — Bogu dzięki!
Lingard odwrócił się nagle. Carter pozostał na miejscu. Po chwili usłyszał, że go kapitan woła z drugiej strony pokładu i poszedł tam z pośpiechem.
— Co to było z tym człowiekiem, którego pan znalazł wczoraj wieczorem na wybrzeżu? — spytał Lingard najłagodniejszym swym głosem. — Zdaje się, że mi pan o tem coś mówił, kiedy wróciłem na statek?
— Usiłowałem panu opowiedzieć — rzekł szczerze Carter. — Ale wkrótce dałem pokój. Pan zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na to co mówię. Miałem wrażenie, że pan chce aby pana zostawić w spokoju. I co ja mogę wiedzieć o pańskich zwyczajach, panie kapitanie? Czy pan zdaje sobie sprawę, że od dzisiejszego ranka byłem pięć razy na dole i zaglądałem do pana? Siedział pan tam...
Zatrzymał się, a Lingard rzekł:
— Był pan pięć razy w kajucie?
— Tak. A za szóstym razem postanowiłem ściągnąć na siebie pańską uwagę. Nie mogę zostać bez rozkazów. Trzeba pilnować dwóch okrętów, tyle rzeczy jest do zrobienia...
— Niema już nic do zrobienia — przerwał Lingard pocichu lecz takim tonem, że Carter zamilkł na chwilę.
— Nawet i to byłoby dla mnie pewnego rodzaju wskazówką — ośmielił się wreszcie powiedzieć. — Nie mogłem pana zostawić tam w spokoju; słońce było już bliskie zachodu a przed nami długa noc.
— Czuję się jeszcze ogłuszonym — rzekł Lingard, patrząc prosto w twarz Carterowi, jakby śledził skutek tego wyznania.
— Czy pan był bardzo blisko tego wybuchu? — spytał młody człowiek ze współczuciem i ciekawością, szukając śladów katastrofy w powierzchowności Lingarda. Ale nic nie dostrzegł. Zdawało się, że ani jeden włos kapitana nie został osmalony.
— Blisko — mruknął Lingard. — Tak jakby to było w mojej głowie. — Ścisnął skronie rękami, które wkrótce opadły. — A co się dzieje z tym człowiekiem? — spytał nagle. — Skąd on się tu wziął?... Pewnie już teraz nie żyje — dodał z zazdrością.
— Owszem, panie kapitanie. Ma widać twardą skórę — odrzekł Carter. — Opowiem panu wszystko. Jak już panu mówiłem, zdecydowałem się was nie opuścić, żywych czy umarłych, i wczoraj, kiedy słońce popołudniu stoczyło się już trochę niżej, obsadziłem ludźmi dwie łodzie i podjechałem do brzegu, mierząc głębokość, aby znaleźć przejazd. Chciałem wrócić na statek i zacząć was szukać — z brygiem — albo i bez brygu — ale to nie należy do rzeczy. Spostrzegliśmy trzy czy cztery płynące kłody. Jeden z kalaszów w mojej łódce dojrzał na jednej z nich coś czerwonego. Przyszło mi na myśl, że warto podjechać i przekonać się co to jest. Był to sarong tego człowieka. Zaplątał się w gałęzie i powstrzymał go od zsunięcia się w wodę. Mówię panu, chyba nigdy nie byłem taki szczęśliwy jak wówczas, gdyśmy się przekonali, że ten człowiek jeszcze oddycha. Myślałem, że jeśli zdołamy go przywołać do życia, będzie mógł opowiedzieć mi wiele rzeczy. Kłoda, na której zawisł, wypłynęła z ujścia tego strumienia, i obliczyłem, że mógł się na niej znajdować najwyżej z pół dnia. Kazałem go znieść na dół przez główną lukę i umieścić w hamaku na międzypokładzie. Ledwie dyszał, ale w nocy przyszedł do siebie i wydostał się z hamaka, aby się położyć na macie. Widać tak mu było wygodniej. Odzyskał mowę dopiero dziś rano; zszedłem zaraz do kajuty, aby panu o tem donieść, ale pan nie zwrócił na mnie żadnej uwagi. Powiedziałem panu także, kto to jest; nie wiem czy pan mnie słyszał czy nie.
— Nie pamiętam — wyszeptał Lingard.
— Dziwni są ci Malaje. Dziś rano był ledwie żywy, a teraz podobno rozmawiał przez godzinę z Wasubem. Czy pan zejdzie do niego, panie kapitanie, czy też mam posłać paru ludzi, aby go przynieśli na pokład?
Lingard wyglądał przez chwilę jak oszołomiony.
— Któż to może być? — zapytał.
— Otóż to jest człowiek, którego pan wysłał w pogoń za naszym gigiem wówczas w nocy, kiedy pana spotkałem. Jak to oni go nazywają? Dżaffir, zdaje mi się. On chyba był u pana tam na lądzie, panie kapitanie? Czy nie dotarł do pana z listem, który mu wręczyłem? Wyglądał mi na wielkiego zucha. Poznałem go w chwili gdyśmy go zdjęli z tej kłody.
Lingard chwycił się za więź najwyższego masztu, która nawinęła mu się pod rękę. Dżaffir! Dżaffir! Najwierniejszy z wiernych; goniec w ostatecznych chwilach; śmiały i oddany sługa! Rozpacz przygniotła Lingarda.
— Nie, nie potrafię tego znieść — szepnął do siebie, patrząc na czarne jak atrament wybrzeże leżące przed jego oczami wśród wszechogarniającego cienia, który zasnuwał powoli szarą przejrzystość płycizn. — Niech pan mi przyśle Wasuba. Zejdę do kajuty.
Skierował się ku osłonie zejścia i nagle przystanął.
— Czy nie było dziś łodzi z jachtu? — zapytał, jakby coś nagle przyszło mu na myśl.
— Nie, panie kapitanie — odrzekł Carter. — Nie mieliśmy dziś z jachtu żadnych wiadomości.
— Niech mi pan przyśle Wasuba — powtórzył z powagą Lingard, idąc wdół po schodach.
Stary serang, wchodząc bez szelestu, zobaczył, że jego kapitan — wiele razy tak go widywał — siedzi pod złoconemi gromami, napozór jak zawsze silny na ciele, jak zawsze potężny w swem bogactwie i wiedzy o tajnych słowach, które rozkazują ludziom i żywiołom. Stary Malaj przykucnął o parę stóp od Lingarda, oparł się grzbietem o gródź wykładaną satynowem drzewem i splótł ręce między kolanami, wznosząc stare oczy o czujnym, życzliwym wyrazie ku twarzy białego człowieka.
— Wasubie, teraz wiesz już wszystko. Czy oprócz Dżaffira nie został nikt przy życiu? Czy wszyscy zginęli?
— Obyś żył wiecznie! — odrzekł Wasub.
— Zginęli wszyscy! — wyszeptał Lingard ze zgrozą, a Wasub skinął zlekka głową po dwakroć. Jego załamujący się głos brzmiał żałośnie.
— To wszystko prawda! Wszystko prawda! Zostałeś sam, tuanie — zostałeś sam jeden!
— Takie było ich przeznaczenie — rzekł wreszcie Lingard z wymuszonym spokojem. — Ale czy ci Dżaffir powiedział, jak to nieszczęście się stało? Jakim sposobem ocalał — abyś go znalazł?
— Pan jego kazał mu wyruszyć — a on usłuchał — zaczął Wasub i utkwił wzrok w suficie, mówiąc zaledwie dość głośno, by Lingard mógł go usłyszeć. A kapitan, pochylony naprzód na krześle, wzdrygał się w duchu przed każdem słowem, które go dochodziło, a jednak za nic w świecie nie byłby żadnego opuścił.

Ta katastrofa spadła mu na głowę jak grom z błękitu, o wczesnej porannej godzinie dnia poprzedniego. Z brzaskiem Belarab posłał po Lingarda, aby prowadzić dalej rozpoczętą rozmowę.
Lingard poczuł nagle, że pani Travers usuwa rękę z jego głowy. Przywołał go do przytomności jej głos, szepczący poufnie do ucha: „Niech pan wstanie. Jacyś ludzie nadchodzą“. Wstał z ziemi. Światło było mętne, powietrze pełne mgły; Lingard zaczął stopniowo rozróżniać kształty nad głową i u swych stóp: drzewa, domy, ludzi śpiących na ziemi. Nie poznawał ich. To była tylko okrutna zmiana snu. Któż może wiedzieć co jest rzeczywistem na tym świecie? Rozglądał się oszołomiony; był wciąż pijany potężnym napojem zapomnienia, który zdobył dla siebie. Tak, ale to ona pozwoliła mu czarę pochwycić. Spojrzał na kobietę siedzącą na ławce. Nie drgnęła. Trwała nieruchomo w tej samej pozie przez wiele godzin, darząc go na jawie snem nieskończenie kojącym, niezmiernem szczęściem bez dźwięku i ruchu, bez myśli, bez wesela; szczęściem pełnem niesłychanej błogości — jak marzenie obejmujące świat cały, marzenie przeniknięte smutkiem i pachnące miłością. Nie poruszyła się wcale przez długie godziny.
— Jesteś najhojniejszą z kobiet — rzekł. Pochylił się nad nią. Patrzyła szeroko rozwartemi oczyma. Wargi jej były zimne. To go nie zdziwiło. Wyprostował się i stał u jej boku. Żar przepala wszystko, ale ona ze swemi zimnemi wargami wydała mu się niezniszczalną — i może nieśmiertelną!
Nachylił się znów, lecz tym razem ucałował tylko frendzlę jej szarfy. Potem odwrócił się i ruszył na spotkanie trzech ludzi, którzy pojawili się za rogiem chaty mieszczącej jeńców i szli ku niemu miarowemi krokami. Zażądali aby się stawił w izbie obrad. Belarab już nie spał.
Posłowie wyrazili zadowolenie iż biały czuwa, ponieważ Belarab pragnął udzielić mu natychmiast wiadomości pierwszorzędnej wagi. Wydało się Lingardowi, że nie spał już od niepamiętnych czasów. Ale tego, czy żyje, nie był tak bardzo pewien. Nie wątpił o tem, że istnieje; ale czyż to może być życie, ta zupełna obojętność, ta dziwna pogarda dla wszystkiego co oglądają jego oczy, ta niechęć do słów, to zwątpienie o ważności rzeczy i ludzi? Usiłował odzyskać władzę nad sobą, nad sobą jakim był przedtem, kiedy miał w życiu coś do zrobienia, kiedy mówił do ludzi i słuchał ich słów. Ale to było za trudne. Urzekło go potężne poczucie egzystencji o wiele wyższej nad zwykłą świadomość życia, egzystencji, której niepodobna było udźwignąć — ogromu przeciwieństw, rozkoszy, zgrozy, radosnych uniesień i rozpaczy — a której uniknąć się nie dało. Nie było w tym wszystkiem spokoju. Ale któż pragnie spokoju? Lepszem jest poddanie się losowi — boska pustka w duszy i straszliwa błogość opieszałego ciała, zagarniętego przez olbrzymią falę. Jeżeli to jest istnieniem, wówczas Lingard wie że istnieje. I wie, że ta kobieta istnieje również, porwana tym samym prądem — istnieje bez słowa, bez ruchu, bez zapału! Niezniszczalna — i może nieśmiertelna!

VII

Z wyniosłą obojętnością człowieka, który spojrzał przez otwarte wrota raju i nie dba już o ziemskie życie, Lingard podążył za stroskanymi posłami Belaraba. Dziedziniec się budził wśród stłumionego rozgwaru. Ludzie wstawali z ziemi; rozpalano znowu ogniska. Postacie owinięte w tkaniny przemykały się we mgle między budynkami; mijając jakiś bambusowy domek, Lingard usłyszał przez ścianę z mat słabe kwilenie dziecka. Rozpoczęło się już codzienne życie; lecz w wielkiej izbie obrad kilka woskowych świec i parę tanich europejskich lamp broniło dostępu świtowi, zaś ranna mgła, od której niepodobna się było uchronić, otaczała każdy płomień słabą, czerwonawą aureolą.
Belarab czuwał, i widać było po nim, że nie śpi już oddawna. Twórca Wybrzeża Zbiegów, znużony władca osady, pełen wzgardy dla ludzkiego niepokoju i szaleństw, był rozgniewany na swego białego przyjaciela, który wstępował zawsze w jego progi ze swemi pragnieniami i troskami. Belarab nie życzył sobie niczyjej śmierci, ale też i o niczyje życie specjalnie mu nie chodziło. Pragnął tylko utrzymać tajemnicę i władzę melancholijnych swych wahań. Delikatne te sprawy były zagrożone przez nagłe ruchy Lingarda, przez tego zapalczywego białego człowieka, który wierzył w wielu bogów i który zawsze zdawał się wątpić o potędze przeznaczenia. Belarab był bardzo podrażniony tem wszystkiem. A przytem szczerze się niepokoił, ponieważ lubił Lingarda. Lubił go nietylko za siłę, która osłaniała przezorny sceptycyzm Belaraba przed niebezpieczeństwami grożącemi wszystkim władcom, ale lubił go także dla niego samego. Ów Malaj podlegający nieskończonym wahaniom, płynącym z pewnego rodzaju mistycznej pogardy dla dzieła Allaha, wierzył jednak bezwzględnie w siłę Lingarda i w jego odwagę. Bezwzględnie. A jednak — w zdumiewającej konsekwencji swego charakteru — bał się wypróbować tę siłę i to męstwo teraz, gdy chwila działania nadeszła.
Lingard nie wiedział, że na jakiś czas przed świtem jeden ze szpiegów Belaraba przedostał się na dziedziniec władcy w miejscu oddalonem od wybrzeża i że w chwilę po wyjściu Lingarda z sali obrad — z powodu rakiet puszczonych przez Jörgensona — Belarab już słuchał zdumiewającej opowieści o wzięciu do niewoli Hassima i Immady. Dowiedział się również, że Tengga powziął decyzję — którą umocniło pojmanie radży i jego siostry — iż zawładnie Emmą czy to zapomocą siły, czy rokowań, czy wreszcie jakiegoś chytrego podejścia, w którem radża i jego siostra mogli też swoją rolę odegrać. Belarab żywił do wszechświata nieufność, która zdawała się nawet woli Boskiej dotyczyć, i niepokoił się bardzo, gdyż piracka gromada Damana była pod rozkazami Tenggi; a kto mógł przewidzieć, czy radża z Wajo pozostanie w tych okolicznościach lojalnym? Bardzo to było charakterystyczne dla Belaraba — zwanego Ojcem Bezpieczeństwa przez pierwszych osadników z Wybrzeża Zbiegów — że nic o tem wszystkiem Lingardowi nie wspomniał, bojąc się obudzić dziką jego energję, któraby mogła porwać nawet Belaraba wraz z jego ludem i zakłócić wieloletni spokój osady przez nagły hazard bitwy.
Tedy Belarab usiłował przekonać Lingarda zapomocą ogólnych argumentów, aby wydał białych, którzy należeli istotnie do Damana, najwyższego wodza Illanunów; takim prostym sposobem odsunęłoby go się zupełnie od Tenggi. Dlaczego on, Belarab, z powodu jeńców ma wszczynać wojnę przeciw połowie osady? To nie było ani potrzebne, ani rozsądne. Rozpoczęcie wojny wśród społeczności złożonej z prawowiernych wyznawców byłoby nawet pewnego rodzaju grzechem. Belarab mógłby natomiast wysłać posłów do Tenggi z propozycją wydania jeńców, a wówczas Tengga zrozumiałby odrazu, że to kres jego zamysłów i nadziei. Natychmiast! W jednej chwili!... Potem możnaby omówić z Damanem kwestję okupu, a on, Belarab, pozbywszy się rywala, podjąłby się szczerem sercem pośrednictwa w pełni swej odzyskanej potęgi. Potem zaś w razie potrzeby mógłby obrócić wszystkie swe siły przeciw wodzowi morskich włóczęgów, gdyż ten prowadziłby z pewnością rokowania w cieniu miecza.
Belarab przemawiał cichym głosem z wielką godnością, podkreślając niekiedy swe argumenty subtelną intonacją i przekonywającym tonem, lub też przywołując na usta napoły melancholijny uśmiech. Zmieniony wygląd białego przyjaciela napawał go wielką otuchą. Zdawało się, że dzika siła indywidualności białego obróciła się w sen. Lingard słuchał, stając się coraz bardziej nieprzeniknionym w swem nieustannem milczeniu, lecz łagodność go nie opuszczała, jakby skrzydła samego anioła pokoju ukołysały go i wprawiły w ekstazę cierpliwości. Ośmieleni tą przemianą doradcy Belaraba, siedzący na matach, ujawniali głośnym pomrukiem swą jednomyślność z wodzem. Przez gęstniejącą, białą mgłę tropikalnych okolic światło tropikalnego dnia przesączyło się do wielkiej izby. Jeden z mądrych doradców powstał z maty i ostrożnemi palcami jął gasić woskowe świece jedną po drugiej. Nie zdecydował się jednak dotknąć lamp, których żółte płomienie wyglądały zimno. Powiew rannego wiatru wbiegł do wielkiej izby, lekki i chłodny. Lingard wzdrygnął się, siedząc naprzeciw Belaraba w drewnianym fotelu; czuł bezwład we wszystkich członkach i boską pustkę w duszy, urzeczonej przez spojrzenie rzucone wgłąb raju.
Silny głos o szyderskim akcencie zawołał bezceremonjalnie od progu:
— Łodzie Tenggi widać we mgle na lagunie.
Lingard uniósł się na fotelu; nawet Belarab nie zdołał się opanować i drgnął. Biały nadsłuchiwał i po chwili wahania wypadł z izby. Wnętrze ostrokołu zaczynało brzęczeć jak podrażniony ul.
Za domem Belaraba Lingard zwolnił kroku. Mgła wciąż wisiała. Przenikał ją rozległy, przeciągły pomruk; niewyraźne postacie dążyły ze środka dziedzińca ku ostrokołowi. Gdzieś wśród budynków zabrzmiał gong. Rozległ się podniesiony głos d’Alcacera:
— Co się dzieje?
Lingard przechodził wówczas koło domku więźniów. Pod werandą stała tam grupa zbrojnych ludzi; nad ich głowami zobaczył panią Travers u boku d’Alcacera. Ognisko, przy którem Lingard spędził noc, zagasło, węgle rozproszyły się i nawet ławka leżała przewrócona. Pani Travers pobiegła widać na werandę przy pierwszych odgłosach alarmu. Oboje z d’Alcacerem tam wysoko zdawali się górować nad hałasem, który już teraz przycichał. Lingard zauważył, że szarfa zakrywała twarz pani Travers. D’Alcacer był z gołą głową. Zawołał znowu:
— Co się stało?
— Idę zobaczyć — odkrzyknął Lingard.
Oparł się popędowi, aby się z nimi obojgiem połączyć, znaleźć się ponad hałasem, pozwolić, aby odpłynął z pod jego nóg — aby odpłynęło to ludzkie życie, błahe jak sen i zakłócające potężną świadomość jego własnego istnienia. Oparł się temu popędowi, nie umiejąc powiedzieć dlaczego. Nawet instynkt samozachowawczy go opuścił. Wokoło niego cisnął się tłum ludzi, starających się nie zastępować mu drogi. Zdumienie, troska, niepewność malowały się na wszystkich twarzach; ale niektórzy zauważyli uśmiech zastygły na obliczu potężnego białego człowieka, który dążył ku ostrokołowi w stronę laguny. Rzucił w przestrzeń pytanie:
— Czy można coś dostrzec na wodzie?
Jeden z głównych wojowników Belaraba, znajdujący się najbliżej, odpowiedział:
— Mgła zgęstniała. Jeśli coś dostrzeżesz, tuanie, będą to tylko cienie.
Tymczasem cztery strony ostrokołu zostały obsadzone przez zbrojnych ludzi. Lingard, wstępując na ufortyfikowany wał, wyjrzał i zobaczył lagunę spowitą w biel bez skazy — biel tak spokojną, że nie było słychać nawet plusku wody uderzającej o brzegi. Poczuł iż jest w głębokiej harmonji z tym głuchym, bezdźwięcznym spokojem.
— Czy można było wogóle coś dostrzec? — spytał niedowierzająco.
Znalazło się zaraz czterech ludzi, którzy widzieli o świcie ciemną masę poruszających się czółen. Posłano jeszcze po innych świadków. Lingard ich prawie nie słuchał. Myśli mu się wymykały; stał bez ruchu i patrzył w nieporuszoną mgłę, przenikniętą głuchem milczeniem. Wkrótce przyłączył się do niego Belarab, eskortowany przez trzech poważnych mężów jak i on ciemnoskórych; władca gładził swą krótką, siwą brodę z nieprzeniknionym spokojem. Rzekł do Lingarda: „Twój biały człowiek nie walczy“ — na co Lingard odpowiedział: „Niema nikogo, z kimby mógł walczyć. To, co widzieli twoi ludzie, Belarabie, to były zaprawdę tylko cienie na wodzie“. Belarab mruknął:
— Powinieneś mi był pozwolić zawrzeć sojusz z Damanem dziś w nocy.
Lekki niepokój wkradał się do duszy Lingarda.
Po chwili zjawił się d’Alcacer, strzeżony nieznacznie przez dwóch ludzi z dzidami; zaczął wypytywać niespokojnie Lingarda, który odpowiedział:
— Nie myślę aby tam się coś działo. Niech pan posłucha, jakie wszystko spokojne. Widzę tylko jeden sposób sprawdzenia jak rzeczy stoją: trzebaby namówić Belaraba, aby wysłał natychmiast swych ludzi do ataku na twierdzę Tenggi. Wtedy byśmy się czegoś dowiedzieli. Ale Belarab nie da się nakłonić do ataku podczas mgły. I rzeczywiście, wypad w tych okolicznościach mógłby się źle skończyć. Ja sam nie wierzę, aby wszyscy ludzie Tenggi znajdowali się na lagunie... Gdzie pani Travers?
D’Alcacer drgnął, tak raptownem było to zapytanie, świadczące jak dalece ta kobieta owładnęła duszą Lingarda.
— Została z don Martinem, który czuje się lepiej, ale jest jeszcze bardzo osłabiony. Jeżeli mają nas wydać, trzeba będzie go zanieść na spotkanie losu. Mogę sobie tę scenę wyobrazić: don Martina niosą na ramionach, otaczają go ci barbarzyńcy uzbrojeni we włócznie, a pani Travers i ja towarzyszymy mu z dwóch stron noszy. Pani Travers oświadczyła mi, że zamierza opuścić ostrokół razem z nami.
— Aha, tak panu oświadczyła — szepnął Lingard z roztargnieniem.
D’Alcacer czuł się zupełnie opuszczonym przez tego człowieka. A o dwa kroki od niego zauważył grupę złożoną z Belaraba i trzech ciemnoskórych dworzan w białych szatach; wszyscy czterej zachowywali pozory obojętności i pogody. Po raz pierwszy od chwili gdy jacht utknął na tej mieliźnie, d’Alcacer upadł na duchu.
— Może jednak — mówił dalej — ten Arab nie będzie ostatecznie nalegał, aby nas wydano na okrutną śmierć, panie kapitanie.
— Chciał was wydać w ciągu nocy, przed paru godzinami — rzekł Lingard, nie spojrzawszy nawet na d’Alcacera, który podniósł zlekka ręce i zaraz je opuścił. Lingard usiadł na tylnym końcu armaty umieszczonej na morskiej lawecie, tak że górowała nad całą laguną. Skrzyżował ręce na piersiach. D’Alcacer spytał łagodnie:
— A więc odroczono wyrok na nas?
— Nie — rzekł Lingard. — Odroczono wyrok na mnie.
Nastała długa cisza. Szepty ucichły wzdłuż całej linji zbrojnego ostrokołu. Wibracja gongu zamarła. Tylko strażnicy, umieszczeni na najwyższych gałęziach wielkiego drzewa, szeleścili zlekka wśród liści.
— O czem pan myśli, panie kapitanie? — spytał pocichu d’Alcacer. Lingard nie zmienił pozy.
— Usiłuję się przed tem obronić — rzekł takim samym tonem.
— Ale przed czem? przed myślami?
— Tak.
— Czy to jest czas odpowiedni do takich eksperymentów? — spytał d’Alcacer.
— Dlaczego nie? Wyrok na mnie został odroczony. Niech pan do mnie żalu o to nie czuje, panie d’Alcacer.
— Zapewniam pana, że nie czuję. Ale czy to bezpieczne?
— Musi pan się zdać na los szczęścia.
D’Alcacer miał chwilę wewnętrznej walki. Zapytywał siebie czyby nie powiedzieć Lingardowi, że pani Travers przybyła do ostrokołu z jakiemś poleceniem od Jörgensona. Miał już na końcu języka radę, aby Lingard poszedł do pani Travers i zapytał wręcz, czy nie ma mu nic do powiedzenia; lecz zanim się na to zdecydował, rozległy się głosy niewidzialnych ludzi wysoko na drzewie, donoszące, że mgła rzednie. Wywołało to rozruch, który ogarnął wszystkie cztery strony ostrokołu.
Lingard uczuł powiew na twarzy; nieruchoma mgła zaczęła sunąć nad ostrokołem i nagle ukazała się laguna, oślepiając wzrok błyskami zmarszczonej powierzchni, wśród słabego szumu fal uderzających o wybrzeże. Mnóstwo rąk się podniosło, aby ocienić niecierpliwe oczy i okrzyki zdumienia wydarły się z wielu ust na widok tłumu czółen różnych rozmiarów i kształtów, tkwiących jedno obok drugiego, co sprawiało wrażenie jakby olbrzymiej tratwy opodal kadłuba Emmy. Gwar podnieconych głosów coraz bardziej się wzmagał. Nie było wątpliwości, że Tengga wypłynął na lagunę. Ale co się dzieje z Jörgensonem? Statek wyglądał jak opuszczony przez swego opiekuna i załogę, a tłuszcza przeróżnych łodzi zdawała się obmyślać atak.
Choć Lingard postanowił, że nie dopuści do siebie myśli możliwie najdłużej, nie mógł się jednak uchronić od uczucia zdumienia i trwogi. Co się dzieje z Jörgensonem? Przez chwilę oczekiwał, że bok Emmy pokryje się kłębami dymu, lecz wieki zdawały się upływać, a żaden strzał nie dosięgnął jego uszu.
Łódki bały się widocznie przybić. Trzymały się niezdecydowane w pewnej odległości; ale dlaczego Jörgenson nie położył kresu ich wahaniom przez parę salw muszkietowych — choćby skierowanych w powietrze? Dręcząca niepewność przywołała Lingarda do życia, do zwykłego życia z jego bólem i śmiertelnością; czuł się jak człowiek zbudzony ze snu ciosem w piersi. Co znaczy to milczenie na Emmie? A może Tengga wdarł się już na pokład podczas mgły? Ale to niemożliwe. Jakieś odgłosy oporu byłyby dały się słyszeć. Łódki trzymały się zdaleka, przewidując z jak desperacką spotkałyby się odprawą; Jörgenson wiedział pewno co robi, zwlekając z ogniem do ostatniej chwili, a tchórzliwe serca zamierały z lęku przed morderczą salwą, którą trzeba będzie wytrzymać. Jedno stało się jasnem — że to jest chwila odpowiednia, aby Belarab otworzył wielkie wrota i wypuścił swych ludzi, aby okazał swą potęgę, spustoszył dalszy koniec osady, zburzył fortyfikacje Tenggi i skończył raz na zawsze z bezsensownem współzawodnictwem tego intryganta, tego cieśli-amatora budującego łodzie. Lingard zwrócił się skwapliwie do Belaraba, lecz spostrzegł, że wódz jest zajęty, że patrzy skroś laguny przez lunetę opartą o ramię schylonego niewolnika. Nieruchomy był jak rzeźba. Nagle puścił lunetę, którą czujne ręce pochwyciły, zanim spadła na ziemię i rzekł do Lingarda:
— Nie będzie bitwy.
— Skąd wiesz? — mruknął zdziwiony Lingard.
— U trapu są trzy puste sampany — rzekł Belarab ledwie dosłyszalnym głosem. — Tam toczy się zła rozmowa.
— Rozmowa? nie rozumiem — rzekł zwolna Lingard.
Lecz Belarab zwrócił się ku swym trzem adherentom ubranym w białe szaty; na ogolonych czaszkach mieli mycki z plecionej trawy, różańce zwisały u ich rąk, a wyraz najwyższego spokoju malował się na ciemnych twarzach. Byli to towarzysze ciężkich dni Belaraba, mężowie przelewający ongi krew, a teraz pełniący niewzruszenie funkcje zaufanych doradców, mądrych i pobożnych.
— Ten biały został zdradzony — szepnął do nich z największym spokojem.
D’Alcacer, nic nie rozumiejąc, śledził tę scenę: Człowieka Losu zdziwionego i groźnego jak podrażniony lew, Arabów w białych szatach, mnóstwo półnagich barbarzyńców, przykucniętych u armat i stojących nieruchomo przy strzelnicach — jak na paradzie. Zobaczył panią Travers na werandzie domku więźniów — niespokojną postać z białą szarfą zarzuconą na głowę. Pan Travers był snać zbyt osłabiony po ataku febry, aby wyjść na werandę. Gdyby nie to, wszyscy biali byliby mogli się widzieć w samej chwili katastrofy, mającej za cenę życia innych ludzi, wyrwanych nagle z tego świata, wrócić ich życiu, które ich przyzywało. D’Alcacer usłyszał iż Lingard prosi głośno o lunetę; zobaczył Belaraba dającego znak ręką, i nagle poczuł, że w ziemię ugodziło potężnie coś z dołu. Zachwiał się i pochylił; niebiosa pękły z hukiem nad jego głową, polizane czerwonym jęzorem ognia, straszny mrok uczynił się nagle wokoło — i ogłuszony d’Alcacer ujrzał ze zgrozą, że poranne słońce, obdarte z promieni, żarzy się, tępe i bronzowe, przez ponury zmierzch, który objął świat w posiadanie. Emma wyleciała w powietrze; a gdy ustał deszcz strzaskanych desek i poszarpanych ciał padających w lagunę, od chmury dymu, wiszącej nieruchomo pod wybladłem słońcem, padł cień hen daleko na Wybrzeże Zbiegów, gdzie wszelka walka dobiegła kresu.
Wielki jęk zgrozy podniósł się nad osadą, poczem zapadła długa cisza. Widać było ludzi wybiegających z domu w bezmyślnej panice i uciekających w pole. Na lagunie tratwa z łodzi się załamała. Niektóre z nich tonęły, inne uciekały w różnych kierunkach. To, co pozostało nad wodą z kadłuba Emmy, buchnęło jasnym płomieniem pod cieniem chmury, wielkiej chmury dymu wiszącej masywnie i nieporuszenie nad wierzchołkami lasu, widzialnej o wiele mil stamtąd, z wybrzeża i z płytkiego morza.
Pierwszym człowiekiem, który przyszedł do siebie w obrębie ostrokołu, był sam Belarab. Wyszeptał machinalnie formułę zdziwienia: „Bóg jest wielki“ — i spojrzał na Lingarda. Ale Lingard na niego nie patrzył. Wstrząs wybuchu odebrał mu mowę i władzę w członkach. Wpatrywał się w Emmę, świecącą odległym i nikłym płomieniem w ponurym cieniu chmury, którą stworzył Jörgenson w swej nieufności i pogardzie dla ludzkiego życia. Belarab odwrócił się. Zmienił teraz zdanie. Nie myślał już że Lingard został zdradzony, ale skutek był taki sam. Lingard stał się człowiekiem bez żadnego znaczenia. Belarab pragnął teraz właściwie tylko jednego: aby wszyscy biali opuścili jaknajprędzej lagunę. Rozkazał natychmiast otworzyć wrota; zbrojni ludzie wysypali się, aby zawładnąć osadą. Później podpalono domy Tenggi i Belarab, dosiadłszy ognistego kucyka, wyruszył na tryumfalny objazd, otoczony wielkim tłumem wyższych wojowników i straży.
Tej nocy biali opuścili ostrokół, otoczeni ludźmi niosącymi pochodnie. Pana Traversa trzeba było nieść aż do brzegu, gdzie dwie wojenne łodzie Belaraba czekały na znakomitych pasażerów. Pani Travers przeszła bramę pod rękę z d’Alcacerem. Twarz jej była nawpół zasłonięta. Szła przez tłum widzów stojących w świetle pochodni, patrząc prosto przed siebie. Belarab stał na czele grupy wojskowej starszyzny i udał, że nie widzi białych, gdy przechodzili obok niego. Zamienił uścisk dłoni z Lingardem, szepcząc zwykłą formułę przyjaźni; a gdy usłyszał, że potężny biały człowiek mówi: „Nigdy mnie już nie zobaczysz“ — poczuł niezmierną ulgę. Belarab nie pragnął już widzieć tego białego, lecz odwzajemnił uścisk dłoni Lingarda, uśmiechając się z powagą.
— Bóg jeden zna przyszłość — odrzekł.
Lingard szedł ku brzegowi sam jeden, czując że obcy jest wszystkim ludziom i opuszczony przez wszechwiedzącego Boga. Pierwsza łódź z Traversami minęła już krwawy blask rzucony przez pochodnie na wodę. D’Alcacer i Lingard wsiedli do drugiej łodzi. Mroczny cień zatoki, otoczonej ścianą nieprzeniknionego lasu, zamknął się wokół nich niebawem a plusk wioseł powracał echem w cichem, wilgotnem powietrzu.
— Nie wie pan, jakim sposobem stał się ten straszny wypadek? — zapytał d’Alcacer, który siedział w milczeniu obok Lingarda.
— Co za wypadek? — rzekł Lingard z wielkim wysiłkiem. — Gdzie pan taką rzecz słyszał? Wypadek! Niech pan mnie zostawi, panie d’Alcacer. Dopiero co wróciłem do życia — i zamknęło się nade mną, zimniejsze i ciemniejsze od grobu. Niechże się przyzwyczaję... Nie mogę jeszcze znieść brzmienia ludzkiego głosu.

VIII

Lingard trwał ze stoicyzmem wśród zimna i mroku swego odzyskanego życia, słuchając jak Wasub powtarza mu opowiadanie Dżaffira. Twarz starego seranga wyrażała głębokie zgnębienie, a w nieprzerwanym jego szepcie brzmiał niezmierny smutek.
— Tak, na Allaha! Byli tam wszyscy: ten tyran Tengga, hałaśliwy jak zwykle głupcy; radża Hassim, władca pozbawiony kraju; Daman, wędrowny wódz i trzech pangeranów dowodzących morskimi rozbójnikami. Weszli śmiało na pokład, ponieważ tuan Jörgenson udzielił im na to pozwolenia, a sens ich słów był taki, że ty, tuanie, jesteś dobrowolnym więźniem w ostrokole Belaraba. Czekali całą noc na posłańca ze słowami pokoju od ciebie lub Belaraba. Ale że nic nie nadeszło, wyruszyli z brzaskiem na lagunę by zawrzeć przyjaźń z tuanem Jörgensonem; ponieważ — tak brzmiały ich słowa — ty, tuanie, jesteś jak gdyby nieobecny, i masz mniej siły od martwego człowieka, będąc poprostu niewolnikiem tych dziwnych białych ludzi i więźniem Belaraba. Tak gadał Tengga; Bóg odebrał mu wszelką mądrość i wszelką bojaźń. A przytem myślał widać, że jest zupełnie bezpieczny, ponieważ radża Hassim i księżniczka Immada znajdowali się na statku. Powiadam ci, siedzieli jako jeńcy pośród twych nieprzyjaciół! Księżniczka Immada, zasłoniwszy twarz, zawodziła pocichu. Radża Hassim dał znak Dżaffirowi, a ten stanął u jego boku i rozmawiał ze swym panem. Główna luka była otwarta; wielu Illanunów zgromadziło się koło niej, aby popatrzeć wdół na towary zgromadzone na statku. W życiu swojem nie widzieli tylu łupów. Dżaffir i jego pan słyszeli wyraźnie, jak tuan Jörgenson i Tengga rozmawiali z sobą. Tengga rozprawiał głośno, a słowa jego były słowami skazanego człowieka, gdyż zażądał, aby tuan Jörgenson wydał jemu oraz Damanowi broń i wszystko, co było na statku. „A wówczas“ rzekł, „pobijemy Belaraba, zawrzemy przyjaźń z tymi białymi i obejdziemy się z nimi wspaniałomyślnie, pozwalając by odpłynęli bez szwanku do swego kraju. Nie pragniemy ich tutaj. Ty, tuanie Jörgensonie, jesteś jedynym białym, o którego dbam“. Dalej słyszeli, jak Jörgenson rzekł do Tenggi: „Teraz gdy mi powiedziałeś już wszystko co masz na myśli, jedź lepiej na brzeg z twoimi przyjaciółmi i powróć jutro“. A Tengga zapytał: „Jakże to! Czyżbyś wolał jutro ze mną walczyć, niż żyć ze mną w pokoju przez długie dni?“ Tu roześmiał się i trzepnął się po udzie. A tuan Jörgenson odpowiedział:
— „Nie, nie chcę z tobą walczyć. Ale nawet pająk zostawia musze chwilę czasu na odmówienie modlitwy“.
— Słowa tuana Jörgensona zabrzmiały bardzo dziwnie i głośniej niż kiedykolwiek. O radżo Laucie, Dżaffir i biały człowiek czekali także całą noc na jakiś znak od ciebie: wystrzał, czy ognisko zapalone zamiast sygnału aby pokrzepić ich serca. Ale nic takiego nie było. Radża Hassim rozkazał szeptem Dżaffirowi, aby skorzystał z pierwszej sposobności i skoczył przez burtę, zabierając dla ciebie posłanie przyjaźni i pożegnania. Czyżby radża i Dżaffir przewidywali co będzie? Któż to wie! Ale cóż mogli przewidywać dla ludzi z Wajo jeśli nie nieszczęście, bez względu na to co tuan Jörgenson postanowił uczynić? Dżaffir przygotował się do wykonania rozkazu swego pana, choć wobec tylu nieprzyjacielskich czółen na wodzie nie mógł się spodziewać, że zdoła dotrzeć do brzegu; a co się tyczy ciebie, tuanie, nie był wcale pewien, czy jeszcze jesteś przy życiu. Ale nie powiedział o tem radży. Nikt nie patrzył w ich stronę. Dżaffir przycisnął rękę swego pana do piersi i czekał na sposobność. Mgła zaczęła odpływać i wkrótce wszystko odsłoniło się przed oczami. Tuan Jörgenson stał, trzymając w palcach zapalone cygaro. Tengga siedział przed nim na jednem z krzeseł, których używali biali ludzie. Jego świta cisnęła się wkoło niego, razem z Damanem i Sentotem, który szeptał zaklęcia; i nawet pangeranowie podeszli bliżej do luki. Sposobność dla Dżaffira nadeszła, ale ociągał się, stojąc u boku swego radży. Słońce świeciło bardzo jasno wśród przejrzystego powietrza. Tuan Jörgenson spojrzał raz jeszcze ku ostrokołowi Belaraba. O Radżo Laucie! Ale nic tam się nie działo — nie rozwinięto nawet flagi, którejby nie było przedtem. Dżaffir spojrzał także w tę stronę, a gdy odwrócił głowę, ujrzał że tuan Jörgenson — wpośród dwudziestu włóczni, które w każdej chwili mogły utkwić w jego piersi — bierze do ust cygaro i skacze w lukę. W tej samej chwili radża Hassim pchnął Dżaffira ku burcie i Dżaffir skoczył przez poręcz.
— Był jeszcze w wodzie, gdy cały świat pociemniał, jakby słońce rozpękło się z hukiem i wyzionęło ducha. Nadbiegła wielka fala; kawały drzewa, żelaza i członki poszarpanych ludzi kotłowały się, pluszcząc, wkoło Dżaffira. Woda wyrzuciła go na brzeg. Zdołał wyczołgać się z błota. Coś go ugodziło gdy płynął, i myślał że umrze. Ale życie drgało w nim jeszcze. Miał dla ciebie zlecenie. Czołgał się długo na rękach i kolanach pod wielkiemi drzewami, bowiem niema spoczynku dla gońca, póki nie wypełni powierzonego mu zlecenia. Wreszcie znalazł się na lewym brzegu zatoki. I czuł wciąż jeszcze, że życie w nim się kołacze. Tedy zaczął płynąć na drugą stronę, gdyż jeśli byłeś przy życiu, musiałeś tam się właśnie znajdować. Płynąc, poczuł, że siły go opuszczają. Zdołał się wygramolić na niesioną prądem kłodę i leżał na niej jak martwy, aż wreszcie wciągnęliśmy go do jednej z naszych łódek.
Wasub przestał mówić. Wydało się Lingardowi, że jest niemożliwem aby śmiertelny człowiek mógł cierpieć bardziej, niż on cierpiał w owej chwili — gdy zapadło milczenie, pełne niemych obrazów ogólnej niejako zagłady. Czuł się poszarpanym na sztuki, jakby ów czyn gwałtowny, którym Jörgenson dał wyraz swej bezwzględnej nieufności do życia — jakby ów czyn roztrzaskał mu duszę, zostawiając ciało pozbawione wszelkiej odporności i siły, wydane na pastwę bezgranicznym wyrzutom sumienia i nieskończonemu żalowi.
— Zostaw mnie, Wasubie — rzekł. — Oni wszyscy nie żyją — ale ja chciałbym zasnąć.
Wasub podniósł nieme, stare oczy ku twarzy białego człowieka.
— Tuanie, trzeba koniecznie abyś wysłuchał Dżaffira — rzekł cierpliwie.
— Czy on jest bliski śmierci? — zapytał Lingard cicho i ostrożnie, jakby się lękał dźwięku własnego głosu.
— Któż to wie? — Głos Wasuba zabrzmiał cierpliwiej niż kiedykolwiek. — Na ciele jego niema rany, ale, o tuanie, on żyć nie pragnie.
— Opuszczony przez swego Boga — szepnął Lingard do siebie.
Wasub milczał przez chwilę, nim zaczął dalej mówić.
— I, tuanie, on ma dla ciebie zlecenie.
— Naturalnie. Otóż ja nie chcę słyszeć tego zlecenia.
— Zlecenie od tych, którzy nie przemówią do ciebie już nigdy — ciągnął Wasub wytrwale ze smutkiem. — Wielka odpowiedzialność ciąży na Dżaffirze. To są słowa samego radży. Dżaffirowi trudno jest umrzeć. Szepcze wciąż o pierścieniu, który był dla ciebie przeznaczony i który on wypuścił z pod swojej pieczy. Był to wielki talizman!
— Tak. Lecz nie podziałał tym razem. A jeśli pójdę i powiem dlaczego, będzie mógł to powtórzyć swemu radży, o Wasubie, ponieważ mówisz, że jest już umierający... Ciekawym gdzie się też spotkają — mruknął do siebie.
Raz jeszcze podniósł Wasub oczy ku twarzy Lingarda.
— Raj jest udziałem wszystkich wiernych — szepnął, niezachwiany w swej prostej wierze.
Człowiek, którego unicestwiło spojrzenie rzucone wgłąb raju, popatrzył głęboko w zwrócone na siebie oczy starego Malaja. Potem wstał. Idąc ku głównej luce, dowódca brygu nie spotkał na pokładzie nikogo, jakby cała ludzkość go opuściła prócz tego starca, który szedł przed nim, i tego drugiego człowieka, który konał, oczekując jego nadejścia wśród gęstniejącego zmierzchu. Na dole, w świetle padającem przez lukę zobaczył młodego kalasza o szerokiej, żółtej twarzy i sztywnych jak drut włosach, sterczących prostemi kosmykami z fałd chustki owiniętej koło głowy; ów kalasz pochylał gliniany dzbanek do ust Dżaffira, leżącego nawznak na stosie mat.
Powolny obrót szklistych już źrenic — które mignęły czernią i bielą wśród zapadającego mroku — świadczył, że wierny goniec książąt zdał sobie sprawę z obecności człowieka, znanego tak długo jemu i jego ziomkom pod nazwą Króla Morza. Lingard ukląkł blisko głowy Dżaffira, która obróciła się zlekka z boku na bok i znieruchomiała z oczyma utkwionemi w belce górnego pokładu. Lingard nachylił ucho ku ciemnym wargom.
— Wykonaj powierzone ci zlecenie — rzekł łagodnie.
— Radża pragnął ująć raz jeszcze twą dłoń — szepnął Dżaffir tak słabym głosem, że Lingard musiał raczej odgadywać słowa aniżeli ich słuchać. — Miałem ci powiedzieć — ciągnął dalej i nagle urwał.
— Co mi miałeś powiedzieć?
— Abyś wszystko zapomniał — rzekł Dżaffir głośno z wysiłkiem, jakby rozpoczynał jakąś przemowę. Lecz po tych słowach zamilkł, póki Lingard nie wyszeptał:
— A księżniczka Immada?
Dżaffir zebrał wszystkie swe siły.
— Nie miała już nadziei — wyrzekł wyraźnie. — W chwili wyrocznej siedziała na osobności, zawodząc, z zasłoną na twarzy. Nie widziałem nawet jej lic.
Lingard zachwiał się tak gwałtownie nad umierającym człowiekiem, że Wasub, stojący tuż obok, pośpieszył go chwycić za ramię. Zdawało się iż Dżaffir nie zdaje sobie już sprawy z niczego; wpatrywał się ciągle w belkę.
— Czy słyszysz mię, o Dżaffirze — zapytał Lingard.
— Słyszę.
— Nie dostałem wcale pierścienia. Kto miał mi go zanieść?
— Daliśmy go białej kobiecie — oby piekło stało się jej udziałem!
— Nie! stanie się moim udziałem — rzekł Lingard z rozpaczliwą siłą, a Wasub wzniósł obie ręce w przerażeniu. — Ponieważ — słuchaj Dżaffirze — gdyby mi była dała ten pierścień, dostałby się człowiekowi, który był niemy, głuchy i pozbawiony wszelkiej odwagi.
Niepodobna było powiedzieć, czy Dżaffir słyszał te słowa. Nie odezwał się wcale; w strasznem jego spojrzeniu nie zaszła żadna zmiana, lecz jego ciało, wyciągnięte pod bawełnianem prześcieradłem, poruszyło się, jakby się chciało odsunąć od białego człowieka. Lingard dźwignął się zwolna, dając znak Wasubowi aby pozostał na miejscu, i poszedł na pokład, nie spojrzawszy już więcej na konającego Malaja. I znów odniósł wrażenie, że stąpa po szańcu opuszczonego okrętu. Steward — mulat — spoglądający przez szparę w drzwiach kredensu, widział że Lingard wszedł chwiejnym krokiem do kajuty i zatrzasnął drzwi z hukiem za sobą. Przez więcej niż godzinę nikt się do tych zamkniętych drzwi nie zbliżył, aż wreszcie Carter zszedł po schodach i nie usiłując wejść do kajuty, zapytał:
— Czy pan tam jest?
Odpowiedź: „Może pan wejść“ — uspokoiła młodego człowieka swem silnem brzmieniem. Wszedł do kajuty.
— A co?
— Dżaffir umarł. W tej chwili. Sądziłem, że pan zechce o tem wiedzieć.
Lingard patrzył uporczywie w Cartera, myśląc że teraz, gdy Dżaffir już nie żyje, nie został nikt na pustej ziemi, aby wypowiedzieć słowo wymówki; nikt, ktoby wiedział o wielkości jego zamiarów, o obowiązkach wierności, łączących go z Hassimem i Immadą, o głębi jego przywiązania do tych ludzi, o potędze jego wizyj i o bezgranicznem zaufaniu, które stało się jego nagrodą. Wybuch warjackiej pogardy Jorgensena dla ludzkiego życia sprawił, że tego wszystkiego jak gdyby nigdy nie było. Stało się to tajemnicą zamkniętą nazawsze w piersi Lingarda.
— Powiedz pan Wasubowi aby otworzył pakę z materiałami i dał załodze bawełniane prześcieradło — niech go pogrzebią jak się należy zgodnie z jego wiarą. I niech się to odbędzie dziś w nocy. Trzeba im dać i łodzie. Przypuszczam, że go zawiozą na tę ławicę.
— Tak, panie kapitanie — rzekł Carter.
— Niech wezmą wszystko czego potrzeba — szpadle, pochodnie... Wasub zaintonuje odpowiednie słowa. Raj jest udziałem wszystkich wiernych... Rozumie pan, panie Carter? Raj! Ciekawym, czem ten raj będzie dla niego? Jeśli nie powierzą mu zleceń, aby przedzierał się z niemi przez dżunglę, unikając zasadzek, płynąc wśród burzy i nie znając odpoczynku, nie będzie mu tam dobrze.
Carter słuchał z twarzą nieporuszoną. Zdawało mu się, że kapitan zapomina o jego obecności.
— I po wszystkie czasy będzie spał na tej mieliźnie — zaczął znów Lingard, siedząc na swem dawnem miejscu, pod pękiem złoconych gromów wiszących nad jego głową, z łokciami na stole i rękoma u skroni. — Jeśli chcą zatknąć deskę na grobie, niech wezmą kawał dębowej belki. Będzie tam tkwiła — aż do najbliższego mussonu. Prawdopodobnie.
Carter czuł się nieswojo wobec tego wytężonego wzroku, który o włos go mijał i w zamkniętej kabinie wydawał się strasznym w swym przenikliwym, dalekosiężnym wyrazie. Ale ponieważ go nie odprawiono, wolał pozostać.
— Wszystko będzie jak pan sobie życzy, panie kapitanie — rzekł. — Sądzę, że jacht wyruszy zaraz jutro rano, panie kapitanie.
— Gdyby nie wyruszył, to chyba trzeba mu będzie posłać jakichś parę solidnych strzałów — to go ożywi — co, panie Carter?
Carter nie wiedział czy się uśmiechnąć, czy udać zgorszenie; w końcu zrobił i jedno i drugie, ale nie zdołał ani słowa z siebie wydobyć. Lingard odpowiedzi nie oczekiwał.
— Pan zamierza pewno ze mną pozostać, panie Carter?
— Powiedziałem panu, panie kapitanie, że jestem na pańskie rozkazy, jeśli pan mnie potrzebuje.
— W tem sęk, panie Carter, że już nie jestem człowiekiem, do którego pan mówił wtedy wieczorem koło Carimaty.
— I ja również, że się tak wyrażę, nie jestem tym samym człowiekiem, panie kapitanie.
Natężenie we wzroku Lingarda osłabło; spojrzał w zadumie na młodego marynarza.
— Ale bryg będzie pana potrzebował. On się nigdy nie zmieni. To najpiękniejszy statek tych mórz. Będzie mnie dalej nosił, jak nosił mnie do tej pory, tylko że...
Rozplótł ręce i rozłożył je szerokim gestem.
Carter czuł w swej prostoduszności największe współczucie dla tego człowieka, który rzeczywiście wyratował białych z opresji, lecz przytem jakby zgubił swą własną duszę. Carter słyszał już coś nie coś od Wasuba. Z tej historji, opowiedzianej łamaną angielszczyzną przez starego seranga, zrozumiał, że dwoje malajskich przyjaciół kapitana — mężczyzna i kobieta — zginęło w tajemniczej katastrofie. Ale dlaczego i jak to się stało, absolutnie nie mógł pojąć. Naturalnie taki człowiek jak kapitan musi być strasznie zgnębiony...
— Przyjdzie pan prędko do siebie, panie kapitanie — rzekł tonem możliwie najserdeczniejszym.
Lingard potrząsnął przecząco głową z taką samą prostotą. Myślał o martwym Dżaffirze, który wypełnił ostatnie zlecenie, któremu nie mąciły już spokoju te wszystkie ziemskie sprawy. Dano mu rozkaz, aby powiedział Lingardowi, że ma o wszystkiem zapomnieć. Serce się wzdrygnęło w Lingardzie. Mógł był pomyśleć ze zgrozą, że bryg się dostał pod skrzydła samego anioła rozpaczy — tak przygnębiającem, tak ostatecznem i beznadziejnem wydało mu się milczenie, wśród którego obaj z Carterem bacznie na siebie patrzyli.
Lingard sięgnął po kartkę papieru — leżało ich kilka na stole — wziął pióro, myślał przez chwilę i napisał:
„Niech pani spotka się ze mną o świcie na ławicy“.
Zaadresował kopertę do pani Travers — jacht Hermit — i pchnął ją przez stół.
— Niech pan to pośle natychmiast na jacht, panie Carter. Zaraz, zaraz, proszę chwilę poczekać. Kiedy nasze łódki będą opuszczały bryg, każe pan strzelić z przedniej armaty. Chcę wiedzieć, kiedy zmarły opuści pokład.
Siedział samotnie, wsparłszy głowę na ręce i nadsłuchiwał, nadsłuchiwał bez końca armatniego wystrzału. Czy nie usłyszy go nigdy? Gdy rozległ się wreszcie — stłumiony, odległy — lekkie drgnięcie przebiegło kadłub brygu, a Lingard nie poruszył się wcale, czując wyraźnie, mając pewność prawie fizyczną, że pod bawełnianem prześcieradłem, spowijającem zwłoki, opuściło statek także coś z jego własnej duszy.


IX

W obszernej kabinie, umeblowanej z surowym komfortem, pan Travers spoczywał wygodnie na niskiem łożu pod śnieżno-białem prześcieradłem i lekką, jedwabną kołdrą; głowa jego leżała na poduszce nieskazitelnej czystości. Lekki zapach lawendy zalatywał od świeżej bielizny. Pan Travers leżał wprawdzie nawznak, jak człowiek ciężko chory — ale nie dolegało mu nic poza wielkiem znużeniem. Wypoczynek pana Traversa miał w sobie odcień tryumfu. Powrót na jacht ugłaskał jego próżność i obudził w nim na nowo poczucie własnego znaczenia. Pan Travers, znalazłszy się nareszcie wśród odpowiednich warunków, przyglądał się sobie z lubością z dalekiej perspektywy i nie czuł się bynajmniej wytrąconym z równowagi przez przygodę, która była zbyt nadzwyczajną aby zamącić spokój wyższego umysłu, lub nawet pozostać na dłużej w pamięci. Nie odpowiadał za to co się stało. Jak wielu ludzi ambitnych, pragnących wpływać na losy narodu, pan Travers poczucia odpowiedzialności nie lubił. W razie czego był gotów się od niej wykręcić, a w głębi ducha pogardzał nią z wyniosłą perfidją. Z tego właśnie powodu mógł leżeć spokojnie i rozkoszować się powracającemi siłami. Lecz nie miał jeszcze ochoty rozmawiać i właśnie dlatego milczenie w kajucie ciągnęło się przez całe godziny. Lampę przybitą do grodzi osłaniał zielony jedwabny abażur. Nic nie nasuwało myśli, że istnieje na świecie bezczelność lub grubijaństwo. Rozległo się lekkie stukanie do drzwi, pełne szacunku.
Pani Travers wstała aby przekonać się o co chodzi, i powróciła bez słowa na składany fotel obok łóżka, trzymając kopertę, którą rozdarła w zielonawem świetle. Pan Travers nie objawił zainteresowania, mimo to żona podała mu otwarty arkusz papieru, który raczył podnieść do oczu. Arkusz zawierał tylko jeden wiersz pisma. Pan Travers upuścił papier na kołdrę i leżał dalej nieruchomo, jak chory człowiek potrzebujący wypoczynku. Pani Travers siedziała z rękami na oparciach fotela w postawie pełnej godności.
— Mam zamiar pojechać — oświadczyła po chwili.
— Masz zamiar pojechać — powtórzył pan Travers słabym, rozważnym głosem. — W gruncie rzeczy wszystko jedno co postanowisz. To nie ma żadnego znaczenia. Ale sądzę, że to byłoby bezcelowe.
— Może i tak — przyznała. — Ale czy nie uważasz, że za wszystko trzeba zawsze zapłacić do ostatniego szeląga?
Głowa pana Traversa obróciła się nieco na poduszce; spojrzał ukradkiem lękliwie na tę otwartą kobietę. Lecz powrócił natychmiast do poprzedniej pozycji; leżał w dalszym ciągu bez ruchu — istne wcielenie wyczerpania i bezsilności. Pani Travers zauważyła to i doznała niespodzianego wrażenia, że jej mąż nie jest tak bardzo chory jak na to wygląda. „Wyzyskuje sytuację“ — pomyślała. „To manewr dyplomatyczny“. Pomyślała to bez ironji, goryczy lub wstrętu. Tylko serce jej ścisnęło się jeszcze bardziej, i poczuła, że nie może pozostać z tym człowiekiem na resztę wieczoru. Na całe życie — tak! Ale nie na ten wieczór.
— To jest poprostu potworne — mruknął osłabionym głosem mężczyzna — może wyczerpany, a może dyplomatycznie nastrojony. — W tobie jest coś nienormalnego.
Pani Travers podniosła się szybko.
— Spotyka się różne potworności. Ale zapewniam cię, że ze wszystkich potworów, które czyhają na nas w tak zwanem normalnem życiu, za najgroźniejszego uważam nudę. To nielitościwy potwór bez kłów ani szponów. Bezsilny. Ohydny!
Opuściła kabinę cichym, stanowczym krokiem. Żadna siła nie byłaby jej mogła zatrzymać choćby przez minutę. Na pokładzie zastała bezksiężycową noc, powietrze ciepłe i aksamitne, a na niebie mętną masę gwiazd, wyglądających jak przyćmiony szych wytartego, bardzo starego, bardzo nudnego firmamentu. Życie na jachcie wróciło już do zwykłej normy; rozpięto na rufie płócienny dach i zawieszono jak zawsze samotną, okrągłą lampę pod głównym prętem. Z głębokiego mroku za lampą wynurzył się d’Alcacer — długa postać o niedbałych ruchach — i włóczył się leniwie w przyćmionym świetle od burty do burty. D’Alcacer nawiązał szybko kontakt z zapasem papierosów, który zawdzięczał hojności generalnego gubernatora. Duża, drgająca iskra żarzyła się, oświetlając czerwono zarys jego warg pod pięknym, czarnym wąsem, koniec nosa, chudy podbródek. D’Alcacer wyrzucał sobie niezwykłą lekkomyślność, która jakoś nim owładnęła. Już od lat nie doświadczał podobnego uczucia. Choć zasługiwało na naganę, nie życzył sobie aby ktoś je zamącił. Ale ponieważ nie mógł uciec otwarcie od pani Travers, ruszył na jej spotkanie.
— Mam nadzieję, że pani nic mi nie chce powiedzieć — rzekł z żartobliwą powagą.
— Ja? Nie! A pan?
Zapewnił ją że i on także, poczem zwrócił się do niej z prośbą:
— Proszę pani, nic sobie nawzajem nie mówmy! Nie myślmy o niczem. To będzie chyba najlepszy sposób spędzenia tego wieczoru.
W jego żartobliwym tonie brzmiał prawdziwy niepokój.
— Doskonale — przystała z powagą. — Ale wobec tego rozejdźmy się lepiej. — I poprosiła d’Alcacera, aby zszedł na dół i posiedział z panem Traversem, który nie lubi samotności. — Chociaż i on nie wygląda na spragnionego rozmowy — dodała nawiasem i mówiła dalej: — Ale muszę pana jeszcze o coś innego poprosić. Mam zamiar siąść na tym fotelu i zasnąć — jeśli mi to się uda. Czy pan może mi obiecać, że pan mię obudzi — około piątej? Wolałabym z nikim na pokładzie nie mówić, a poza tem — panu mogę zaufać.
Skłonił się w milczeniu i odszedł wolnym krokiem. Pani Travers odwróciła głowę i spostrzegła spokojne światło wiszące u rei na brygu, bardzo jasne wśród przyćmionych gwiazd. Poszła na rufę i spojrzała za poręcz. Wszystko było zupełnie jak owej nocy. Spodziewała się prawie, że usłyszy niebawem szmer zbliżającej się łodzi. Ale wszechświat trwał w ciszy. Gdy się wreszcie osunęła na leżak, czuła że jest u kresu wszelkiej władzy myślenia.
— Wyobrażam sobie, że skazańcy taksamo starają się zasnąć w noc przed egzekucją — rzekła do siebie, nim się jej powieki zamknęły jak pod dotknięciem ołowianej dłoni.
Obudziła się z twarzą mokrą od łez; śniło jej się bardzo wyraźnie, że Lingard ubrany w kolczugę, z gołą głową — przypominający jakby krzyżowca — odchodził od niej wgłąb fantastycznego krajobrazu. Śpieszyła się aby go doścignąć, lecz tłum barbarzyńców w olbrzymich turbanach rozdzielił ich w ostatniej chwili; straciła go z oczu nazawsze w zamęcie okropnej burzy, miotającej kłębami piasku. Przestraszyło ją najbardziej to, że absolutnie nie mogła dojrzeć jego twarzy. Wtedy właśnie zaczęła płakać nad ciężkim swym losem. Gdy się obudziła, łzy spływały wciąż jeszcze po jej policzkach; dostrzegła w świetle lampy d’Alcacera, który stał niedaleko.
— Czy pan do mnie co mówił? — zapytała.
— Nie — odrzekł — nie miałem czasu. Kiedy przyszedłem tutaj, wydało mi się, że pani szlocha. To pewnie złudzenie.
— O nie. Mam jeszcze mokrą twarz. To był sen. Już chyba jest piąta. Dziękuję panu za punktualność. Muszę coś załatwić przed wschodem słońca.
D’Alcacer podszedł bliżej.
— Wiem. Postanowiła pani spotkać się z kimś na ławicy. Mąż pani nie wymówił i dwudziestu słów przez te wszystkie godziny, ale zdołał udzielić mi tej informacji.
— Nie byłabym myślała — szepnęła niepewnie.
— Chciał mi wytłumaczyć, że to nie ma żadnego znaczenia — stwierdził d’Alcacer bardzo poważnym tonem.
— Tak. On wie dobrze co mówi — rzekła pani Travers tak gorzko, że przez chwilę d’Alcacer poczuł się zbitym z tropu. — Nie widzę żywej duszy na pokładzie — mówiła dalej prawie jednym ciągiem.
— Nawet wartownicy śpią — rzekł d’Alcacer.
— W mojej wycieczce niema nic tajnego, ale wolałabym nikogo nie wzywać. Czyby pan nie zechciał zawieźć mnie w naszej małej łódeczce?
Miała wrażenie, że d’Alcacer trochę się waha. Dodała: — Widzi pan, to nie jest nic ważnego.
Skłonił się na znak zgody i po chwili schodził przed nią w milczeniu po trapie. Gdy weszła do łodzi, miał już wiosła przygotowane; siadła na ławeczce, a d’Alcacer odbił natychmiast od statku. Było jeszcze tak ciemno, że gdyby nie światło wiszące u rei na brygu, nie byłby mógł utrzymać kierunku. Wiosłował bardzo rozważnie, spoglądając często przez ramię. Pani Travers dojrzała pierwsza słabo jaśniejącą, nagą ławicę piasku na czarnej, spokojnej wodzie.
— Trochę bardziej na lewo — rzekła. — Nie, w stronę przeciwną... — D’Alcacer słuchał jej wskazówek, lecz uderzenia jego wioseł stały się jeszcze powolniejsze. Odezwała się znowu.
— Panie d’Alcacer, czy pan nie uważa, że powinno się zawsze spłacić wszystko aż do ostatniego szeląga?
D’Alcacer spojrzał przez ramię i rzekł:
— Właściwie jest to jedyny uczciwy sposób postępowania. Ale to może być trudne. Zbyt trudne dla naszych przeciętnych, lękliwych serc.
— Jestem przygotowana na wszystko.
Przestał na chwilę wiosłować.
— Wszystko, co można znaleźć na piaszczystej rewie — ciągnęła pani Travers — na jałowej, bezludnej rewie bez żadnego znaczenia.
D’Alcacer poruszył dwa razy wiosłami i znów się zatrzymał.
— Taka piaszczysta rewa może pomieścić cały ogrom cierpień. Wszystką gorycz, wszystek żal, które zwaliły się na ludzką duszę.
— Tak, zdaje mi się, że pan to rozumie — szepnęła, a d’Alcacer poruszył jeszcze parę razy wiosłami, wciąż się oglądając.
— Gorycz, żal — powtórzyła cichutko pani Travers i poczuła po chwili, że kil łódki zarył się w piasek. Ale się nie poruszyła, a d’Alcacer pozostał także na ławce, trzymając wiosła wzniesione piórami do góry, jakby był gotów opuścić je za danym znakiem i pchnąć jolę z powrotem na głęboką wodę.
Pani Travers, siedząc wciąż bez ruchu, spytała znienacka:
— Panie d’Alcacer, czy pan myśli, że ja stąd wrócę?
Wydało mu się, że jej głos nie jest szczerym. Ale któżby mógł powiedzieć, co się kryje za tą obcesowością — szczery lęk czy zwyczajna próżność? Zapytał się siebie, czy ona udaje przed nim czy tylko przed sobą.
— Zdaje mi się, że pani niezupełnie rozumie sytuację. Nie wiem czy pani ma dokładne pojęcie o prostocie i dumie tego wizjonera.
Pomyślała lekceważąco, że są jeszcze inne rzeczy, o których d’Alcacer nie wie i uległa nagłej pokusie aby go trochę oświecić.
— Pan zapomina, że on jest zdolny do wielkich namiętności i że w swojej prostocie nie zdaje sobie sprawy z własnej siły.
Szczerość tego szeptu nie ulegała wątpliwości.
— Poczuła na sobie tę siłę — pomyślał d’Alcacer z niezłomnem przeświadczeniem. Był ciekaw kiedy, gdzie, jak, w jakich okolicznościach. Pani Travers podniosła się nagle z tylnej ławeczki, a d’Alcacer wyskoczył na piasek aby pomóc jej przy wysiadaniu.
— Czy nie lepiej abym został tu gdzie w pobliżu i zabrał potem panią na statek? — poddał, puszczając jej rękę.
— Broń Boże! — wykrzyknęła niespokojnie. — Pan musi wrócić na jacht. Za jaką godzinę rozjaśni się już zupełnie. Przyjdę na to miejsce i będę powiewać chustką, gdy zechcę aby po mnie przyjechali.
U ich stóp płytka woda spała głęboko; widzialna jasność piasków zwodziła wzrok swym niepewnym zarysem. W oddali gąszcz zarośli w środku rewy rysował się ku południowi ciężką, czarną masą na tle gwiazd. Pani Trawers pozostała jeszcze chwilę przy łodzi, jakby lękając się niezwykłej samotności tej odludnej mielizny i tego odludnego morza, które zdawało się wypełniać cały otaczający ją wszechświat, złożony z dalekich gwiazd i niezmierzonego cienia.
— Tu niema nikogo — szepnęła do siebie.
— On tu jest gdzieś blisko i czeka na panią, albo wcale go nie znam — rzekł półgłosem d’Alcacer. Odepchnął się silnie od brzegu i łódeczka znalazła się na wodzie.
D’Alcacer miał zupełną rację. Lingard wyszedł na pokład długo zanim pani Travers się obudziła z twarzą mokrą od łez. Majtkowie, którzy brali udział w pogrzebie, wrócili przed kilku godzinami i załoga brygu spoczywała we śnie — oprócz dwóch wartowników, którzy na widok Lingarda wycofali się bezgłośnie z tylnego pomostu. Lingard oparł się o poręcz i pogrążył w posępnem rozpamiętywaniu przeszłości. Otoczył go tłum mar spoglądających z wyrzutem, głośnych i ożywionych; nie mówiły zwyczajną mową śmiertelnych, lecz napastowały go wśród cichych łkań, głębokich westchnień i gestów pełnych grozy. Gdy przyszedł do siebie i odwrócił się, mary zniknęły — prócz jednej ciemnej postaci, niemej i nieruchomej. Lingard patrzył na nią z ukrytem przerażeniem.
— Kto to? — spytał niespokojnym głosem.
Cień się przybliżył.
— To tylko ja, panie kapitanie — rzekł Carter, który wydał rozkaz, aby go zawołano natychmiast po ukazaniu się kapitana na pokładzie.
— Ach tak, powinienem był się domyśleć — mruknął Lingard z pewnem zmięszaniem. Poprosił Cartera aby kazał przyszykować łódź z wioślarzami, a gdy po pewnym czasie młody człowiek oświadczył że wszystko gotowe, rzekł: „Doskonale!“ i stał w dalszym ciągu wsparty na łokciu.
— Przepraszam, panie kapitanie — rzekł Carter po dość długiem milczeniu — ale czy pan wyrusza w dalszą drogę?
— Nie, chcę tylko żeby mnie odwieźli na rewę.
Carter wysłuchał tego z ulgą lecz także i ze zdziwieniem.
— Tam niema żywego ducha, panie kapitanie — rzekł.
— Ciekaw jestem — mruknął Lingard.
— Ależ z pewnością — nalegał Carter. — Resztę kobiet i dzieci tych zbójów zabrano stamtąd w sampanach, które przywiozły pana i tych państwa z jachtu.
Poszedł za Lingardem aż do przejścia i wysłuchał jego rozkazów.
— Z chwilą gdy będzie dość jasno by rozróżnić flagi, da pan sygnał szkunerowi aby podniósł kotwicę i zwolnił żagle. Gdyby się ociągali, niech pan każe założyć do armaty pusty nabój i wystrzelić. Nie zniosę żadnego niezdecydowania. Jeśli nie usłuchają, to jakem żyw, wypędzę ich stąd. Jestem tu jeszcze panem — na jeden dzień.


∗                ∗
Przytłaczające wrażenie ogromu i niepokojącej pustki przejęło lękiem panią Travers — jak zwykle tych co chodzą po mieliźnie wśród morza. Świat był jak przeogromny, płaski cień, nieuchwytny i nieruchomy. Na tle południowych gwiazd ujrzała ludzką postać, samotną i opuszczoną, która wydała jej się ogromną: podobna była do zarysu olbrzyma wśród konstelacyj. Ów olbrzym szedł ku niej, malejąc do zwykłych rozmiarów; oderwał się od gwiazd, stracił grozę i stał się niepokojącym w swem złowróżbnem, niemem zbliżaniu się. Pani Travers odezwała się śpiesznie:

— Pan żądał abym przyszła. Jestem. Ufam, że pan nie będzie miał powodu żałować mego posłuszeństwa.
Podszedł bardzo blisko i schylił się aby zajrzeć jej w twarz. Pierwszy brzask podzwrotnikowej jutrzenki ukazał się nad Wybrzeżem Zbiegów, rzucając na niebo charakterystyczną, zimną jasność.
Pani Travers nie odwróciła głowy.
— Pan szuka we mnie zmiany? Nie — pan jej nie zobaczy. Teraz już wiem, że nie mogłabym się zmienić nawet gdybym chciała. Jestem zrobiona ze zbyt twardej gliny.
— Patrzę na panią po raz pierwszy — rzekł Lingard. — Nigdy jeszcze nie mogłem pani się przyjrzeć. Za wiele było rzeczy, za wiele myśli, za wielu ludzi. Nie, wcale pani jeszcze nie widziałem. Ale teraz świat już umarł.
Wziął ją za ramiona, zbliżając twarz do jej twarzy. Nie odsunęła się wcale.
— Tak, świat umarł — powiedziała. — Niech pan się napatrzy. Niedużo ma pan czasu.
Puścił ją tak nagle, jakby go uderzyła. Zimne, białe światło podzwrotnikowej jutrzenki przekroczyło już zenit, i przestrzeń płytkich wód, nieruchomych i gładkich, wyglądała zimno w olbrzymiej ramie widnokręgu, gdzie ku zachodowi ociągał się jeszcze cień.
— Niech pani mnie weźmie pod ramię — powiedział.
Uczyniła to natychmiast; odwróciwszy się od dwóch statków, ruszyli wzdłuż piaszczystego brzegu, ale nie uszli i kilkunastu kroków, gdy pani Travers spostrzegła podłużny kopiec z deską zatkniętą w nim prostopadle u końca. Pani Travers znała tę część mielizny. Tutaj właśnie spacerowała co wieczór po obiedzie z mężem i d’Alcacerem, gdy jacht osiadł na piaskach a łódki zostały wysłane na poszukiwanie pomocy — którą znalazły, którą zaiste znalazły! Nigdy tego kopca przedtem nie widziała. Nagle Lingard przystanął i wpatrzył się weń posępnie. Przycisnęła jego ramię aby zbudzić go z zamyślenia i zapytała:
— Co to takiego?
— To grób — rzekł Lingard cichym głosem, patrząc wciąż na kupę piasku. — Wczoraj wieczorem kazałem go zabrać z brygu. Dziwna rzecz — mówił w zadumie — jak wiele może pomieścić grób obliczony tylko na jednego człowieka. Słowa, które mi goniec ten przyniósł, mówiły aby o wszystkiem zapomnieć.
— Nigdy, nigdy — szepnęła pani Travers. — Czemuż nie było mnie wówczas na pokładzie Emmy... Pan tam zostawił szaleńca! — krzyknęła nagle. Szli dalej, a Lingard patrzył na panią Travers wspartą na jego ramieniu.
— Ciekawym, który z nas dwóch był szalony — powiedział.
— Dziwię się, że pan może na mnie patrzeć — szepnęła. A Lingard rzekł:
— Musiałem panią zobaczyć raz jeszcze.
— Ten ohydny Jörgenson — wyszeptała do siebie.
— Nie, nie, on dał mi sposobność do czynu — zanim machnął na mnie ręką.
Pani Travers cofnęła ramię a Lingard też się zatrzymał, patrząc na nią długo w milczeniu.
— Nie mogłam odmówić panu tego spotkania — rzekła nareszcie pani Travers. — Nie mogłabym panu niczego odmówić. Cała słuszność jest po pana stronie, i wszystko mi jedno co pan zrobi lub powie. Ale dziwię się swej własnej odwadze gdy pomyślę o wyznaniu, które mam panu uczynić. — Przysunęła się bliżej, położyła dłoń na ramieniu Lingarda i rzekła z powagą: — Wzdrygałam się na samą myśl o spotkaniu z panem. A teraz musi pan wysłuchać mojej spowiedzi.
— Niech pani nie mówi ani słowa — rzekł Lingard spokojnym głosem, nie odwracając oczu od jej twarzy. — Ja już wiem.
— To niemożliwe! — krzyknęła. Ręka jej zsunęła się z jego ramienia. — Więc dlaczego pan mnie nie wrzuci do morza? — zapytała porywczo. — Czy mam żyć z nienawiścią do siebie?
— Nie wolno pani! — rzekł z lękiem. — Czyż pani tego już dawno nie zrozumiała, że gdyby mi pani wręczyła wówczas ten pierścień, byłoby wszystko taksamo?
— Czy mam temu wierzyć? Nie, nie! Pan postępuje zbyt szlachetnie z taką jak ja pozerką. Pan jest najszlachetniejszym z ludzi; ale pan marnuje swoją wspaniałomyślność. Myśli pan, że czuję wyrzuty sumienia? Nie. Jeżeli coś czuję, to tylko rozpacz. Lecz pan chyba to wiedział — a jednak pragnął pan znów na mnie spojrzeć.
— Mówię pani, że nigdy przedtem nie miałem do tego okazji — rzekł Lingard równym głosem. — Dopiero gdy usłyszałem że powierzyli pani pierścień, poczułem jaką pani nademną ma władzę. Skąd mogłem przed tem wiedzieć? Co miłość lub nienawiść może mieć wspólnego z panią lub ze mną? Nienawiść. Miłość. I cóż panią może dosięgnąć? Dla mnie pani stoi nawet ponad śmiercią; bo widzę teraz, że nie umrze pani póki ja żyję.
Stali naprzeciw siebie na południowym skraju piasków, jakby na powierzchni otwartego morza. Środkowy grzbiet mielizny, nawiany wichrami, zasłaniał zupełnie maszty obu okrętów, a wzrastająca jasność dnia zwiększała jeszcze w tych dwojgu poczucie niezmiernego osamotnienia wśród straszliwej pogody świata. Pani Travers zasłoniła nagle oczy ramieniem i odwróciła twarz.
— Oto wszystko — dodał Lingard.
Ramię pani Travers opadło; zaczęła iść z powrotem nie podtrzymywana, samotna. Lingard szedł za nią aż do krańca piasków odsłoniętych przez odpływ. Pas pomarańczowego światła ukazał się na zimnem niebie nad czarnym lasem Wybrzeża Zbiegów; zbladł szybko i zmienił się w złoto, które się wnet przetopiło w oślepiający, bezbarwny blask. Dopiero minąwszy grób Dżaffira, pani Travers obejrzała się ukradkiem i zobaczyła, że niema z nią Lingarda. Zostawił ją samą. Ujrzała go siedzącego przy piaszczystym kopcu — ze zgiętym grzbietem, z rękoma obejmującemi kolana, jak gdyby uległ nieodpartemu wezwaniu wielkich wizyj, nawiedzających grób wiernego wysłańca. Ocieniwszy ręką oczy, pani Travers śledziła nieruchomą postać tego człowieka o nieskończonych złudzeniach. Nie drgnął — nie podniósł nawet głowy. Było po wszystkiem. Skończył z nią raz na zawsze. Czekała jeszcze chwilę i ruszyła zwolna w swoją drogę.
Shaw, pełniący teraz obowiązki drugiego oficera na jachcie, przyjechał z majtkiem, aby zabrać panią Travers na pokład. Wytrzeszczył na nią oczy jak obrażona sowa. Jakim sposobem żona właściciela mogła ukazać się nagle o wschodzie słońca na ławicy, powiewając chustką, tego nie mógł zrozumieć. Bo gdyby nawet potrafiła się wymknąć w ciemności, nie byłaby mogła odesłać z powrotem pustego czółna. Było to dla Shawa czemś w rodzaju niestosownego cudu.
D’Alcacer pośpieszył do szczytu drabiny, a gdy się spotkali na pokładzie, zdumiał się, słysząc, że pani Travers mówi tonem dziwnie wyzywającym:
— Miał pan słuszność — wróciłam. — Kiwnęła głową, dodając z lekkim śmiechem, który uczynił przykre wrażenie na d’Alcacerze: — I Marcin także miał rację. To było zupełnie bez znaczenia.
Podeszła odrazu do tylnej poręczy, a d’Alcacer pośpieszył za nią, zaniepokojony jej bladą twarzą, gorączkowemi ruchami i zdenerwowaniem z którem szukała czegoś u szyi. Czekał dyskretnie; wreszcie odwróciła się, wyciągając ku niemu otwartą dłoń, na której zobaczył ciężki, złoty pierścień z dużym, zielonym kamieniem.
— Niech pan na to spojrzy, panie d’Alcacer. To jest właśnie rzecz o której myślałam, pytając pana czy mam to oddać czy schować — ten symbol ostatniej chwili — to ostateczne wezwanie. A on mówi, że toby nic nie zmieniło! On jest najwspaniałomyślniejszym z ludzi — i wszystko już zapłacone — do ostatniego szeląga. Skończył ze mną. To najwspaniałomyślniejszy... ale tam w piasku jest grób, gdzie zostawiłam go siedzącego — nawet za mną nie spojrzał. Po raz ostatni na ziemi! Zostawił mnie z tą rzeczą. To nie ma żadnego znaczenia. To martwy talizman.
Rzuciła pierścień w wodę nerwowym ruchem, poczem rzekła gorączkowo do d’Alcacera: „Niech pan tu chwilę postoi. Niech pan nie pozwoli nikomu tu podejść“ — i wybuchnęła płaczem, odwracając się od niego.

Lingard powrócił na pokład brygu i zaraz popołudniu Błyskawica ruszyła w drogę, przepływając obok szkunera aby go wyprowadzić z labiryntu mielizn. Lingard był na pokładzie, lecz nie spojrzał ani razu na płynący za nimi statek. Z chwilą gdy oba okręty znalazły się na wolnem morzu, zszedł na dół, mówiąc do Cartera:
— Pan wie co pan ma robić?
— Tak, panie kapitanie — rzekł Carter.
Wkrótce po zniknięciu kapitana z pokładu Carter spuścił główny marsel. Błyskawica zwolniła biegu, a szkuner z rozwiniętemi wszystkiemi żaglami przejechał tuż pod jej rufą, kierując się w swoją stronę. Pani Travers, stojąca sztywno u tylnej poręczy, trzymała się jej oburącz. Rondo białego jej kapelusza odgięte było z jednej strony przez wiatr, który powiewał spódniczką jachtowego kostjumu. U jej boku d’Alcacer skinął uprzejmie ręką. Carter zdjął czapkę w ukłonie.
W ciągu całego popołudnia chodził po rufie miarowemi krokami z lornetką w ręku. Wreszcie opuścił szkła, spojrzał na różę kompasu i podszedł do otwartej luki świetlnej kajuty.
— W tej chwili straciłem go z oczu, panie kapitanie — rzekł.
Tam w dole panowała zupełna cisza. Carter podniósł nieco głos.
— Kazał mi pan natychmiast się zawiadomić, gdy stracę jacht z oczu.
Odgłos zduszonego jęku dosięgnął uszu Cartera nadsłuchującego uważnie; zmęczony głos powiedział:
— Dobrze, zaraz idę.
Gdy Lingard wstępował na tylny pomost Błyskawicy, otwarte morze obróciło się już w purpurę pod wieczornem światłem, a na wschodzie płytka woda mieniła się stalowemi błyskami wzdłuż ciemnej linji wybrzeża. Lingard patrzył na morze, skrzyżowawszy ramiona. Carter zbliżył się do niego i rzekł spokojnie:
— Prąd się odwrócił; nadchodzi noc. Czy nie lepiej odjechać od tych mielizn, panie kapitanie?
Lingard nie poruszył się wcale.
— Tak, zbliża się noc. Może pan podnieść główny marsel, panie Carter — powiedział i zamilkł znowu z oczyma utkwionemi w południowe wybrzeże, skąd pełzły ukradkiem cienie w stronę zachodzącego słońca. Niebawem Carter zjawił się znów u boku Lingarda.
— Bryg zaczyna posuwać się naprzód, panie kapitanie — rzekł ostrzegawczym tonem.
Lingard ocknął się z głębokiej zadumy, a potężny tors jego zadrżał jak wyrwane z ziemi drzewo.
— W którą stronę żeglował jacht, gdy pan go stracił z oczu? — zapytał.
— Jaknajściślej na południe — odrzekł Carter. — Jaki kierunek mam wziąć w ciągu nocy, panie kapitanie?
Wargi Lingarda drgnęły, zanim przemówił, ale głos jego był spokojny.
— Na północ — odrzekł.





Motto tej powieści brzmi w przekładzie:
„Biada mi“, rzekła, „biada! Jakżeż to być może!
Wszak to nad rozum ludzki i nad zmysł wszelaki
By taki istniał potwór — czyli też cud taki!“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.