Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

całym ciężarem na jego nieugiętem ramieniu, które nawet nie drgnęło. Pani Travers słyszała za sobą ciężki łomot uderzeń w drzewo, niewyraźne szepty i poruszenia.
Jakiś głos rzekł nagle: „Gotowe“ — z takim naciskiem, że choć nie mogła oczywiście tego zrozumieć, sam dźwięk pomógł jej do odzyskania władzy nad sobą; a gdy Lingard zapytał prawie szeptem: „Dlaczego pani nic nie mówi?“ odpowiedziała natychmiast: „Muszę zaczerpnąć tchu“.
Wokoło nich ustały wszystkie dźwięki. Ludzie zabili znów otwór w palisadzie, przez który Lingard porwał Edytę w chwilę zapomnienia — i zostawił ją bez tchu, lecz nieugiętą. Jakby wypełniwszy jakiś nieodparty nakaz, Edyta poczuła że ogarnia ją wewnętrzna pogoda, spokój nie zmącony żadną myślą; trzymała się wciąż ramienia, które ani drgnęło — jak ramię z żelaza — a jednocześnie szukała ukradkiem po ziemi sandału, co spadł jej z nogi. O tak, nie ulegało wątpliwości — dała się porwać z ziemi bez wstydu i bez żalu. Ale nie chciała za nic w świecie aby się Lingard dowiedział o tym upuszczonym sandale. Ten zgubiony sandał był symboliczny jak odsłonięty welon. On o tem nie wie. Nie trzeba aby się dowiedział. Gdzież ten sandał? Była pewna że wcale nie ruszyli się z miejsca. Wtem natrafiła nań stopą i opierając się na Lingardzie, schyliła się aby zapiąć rzemyk. Gdy się wyprostowała, trzymając wciąż Lingarda za ramię, spojrzeli sobie w twarz. Lingard, stężały z wysiłku, z jakim panował nad sobą, czuł że przewalają mu się przez serce fale najburzliwszego z mórz, jakie tylko mógł sobie przypomnieć; kobieta zaś była jakby pozbawiona wszelkich uczuć i myśli przez to co przeżyła,