Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Puścił ją tak nagle, jakby go uderzyła. Zimne, białe światło podzwrotnikowej jutrzenki przekroczyło już zenit, i przestrzeń płytkich wód, nieruchomych i gładkich, wyglądała zimno w olbrzymiej ramie widnokręgu, gdzie ku zachodowi ociągał się jeszcze cień.
— Niech pani mnie weźmie pod ramię — powiedział.
Uczyniła to natychmiast; odwróciwszy się od dwóch statków, ruszyli wzdłuż piaszczystego brzegu, ale nie uszli i kilkunastu kroków, gdy pani Travers spostrzegła podłużny kopiec z deską zatkniętą w nim prostopadle u końca. Pani Travers znała tę część mielizny. Tutaj właśnie spacerowała co wieczór po obiedzie z mężem i d’Alcacerem, gdy jacht osiadł na piaskach a łódki zostały wysłane na poszukiwanie pomocy — którą znalazły, którą zaiste znalazły! Nigdy tego kopca przedtem nie widziała. Nagle Lingard przystanął i wpatrzył się weń posępnie. Przycisnęła jego ramię aby zbudzić go z zamyślenia i zapytała:
— Co to takiego?
— To grób — rzekł Lingard cichym głosem, patrząc wciąż na kupę piasku. — Wczoraj wieczorem kazałem go zabrać z brygu. Dziwna rzecz — mówił w zadumie — jak wiele może pomieścić grób obliczony tylko na jednego człowieka. Słowa, które mi goniec ten przyniósł, mówiły aby o wszystkiem zapomnieć.
— Nigdy, nigdy — szepnęła pani Travers. — Czemuż nie było mnie wówczas na pokładzie Emmy... Pan tam zostawił szaleńca! — krzyknęła nagle. Szli dalej, a Lingard patrzył na panią Travers wspartą na jego ramieniu.
— Ciekawym, który z nas dwóch był szalony — powiedział.