Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dziwię się, że pan może na mnie patrzeć — szepnęła. A Lingard rzekł:
— Musiałem panią zobaczyć raz jeszcze.
— Ten ohydny Jörgenson — wyszeptała do siebie.
— Nie, nie, on dał mi sposobność do czynu — zanim machnął na mnie ręką.
Pani Travers cofnęła ramię a Lingard też się zatrzymał, patrząc na nią długo w milczeniu.
— Nie mogłam odmówić panu tego spotkania — rzekła nareszcie pani Travers. — Nie mogłabym panu niczego odmówić. Cała słuszność jest po pana stronie, i wszystko mi jedno co pan zrobi lub powie. Ale dziwię się swej własnej odwadze gdy pomyślę o wyznaniu, które mam panu uczynić. — Przysunęła się bliżej, położyła dłoń na ramieniu Lingarda i rzekła z powagą: — Wzdrygałam się na samą myśl o spotkaniu z panem. A teraz musi pan wysłuchać mojej spowiedzi.
— Niech pani nie mówi ani słowa — rzekł Lingard spokojnym głosem, nie odwracając oczu od jej twarzy. Ja już wiem.
— To niemożliwe! — krzyknęła. Ręka jej zsunęła się z jego ramienia. — Więc dlaczego pan mnie nie wrzuci do morza? — zapytała porywczo. — Czy mam żyć z nienawiścią do siebie?
— Nie wolno pani! — rzekł z lękiem. — Czyż pani tego już dawno nie zrozumiała, że gdyby mi pani wręczyła wówczas ten pierścień, byłoby wszystko taksamo?
— Czy mam temu wierzyć? Nie, nie! Pan postępuje zbyt szlachetnie z taką jak ja pozerką. Pan jest najszlachetniejszym z ludzi; ale pan marnuje swoją wspaniałomyślność. Myśli pan, że czuję wyrzuty su-