Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przytłaczające wrażenie ogromu i niepokojącej pustki przejęło lękiem panią Travers — jak zwykle tych co chodzą po mieliźnie wśród morza. Świat był jak przeogromny, płaski cień, nieuchwytny i nieruchomy. Na tle południowych gwiazd ujrzała ludzką postać, samotną i opuszczoną, która wydała jej się ogromną: podobna była do zarysu olbrzyma wśród konstelacyj. Ów olbrzym szedł ku niej, malejąc do zwykłych rozmiarów; oderwał się od gwiazd, stracił grozę i stał się niepokojącym w swem złowróżbnem, niemem zbliżaniu się. Pani Travers odezwała się śpiesznie:
— Pan żądał abym przyszła. Jestem. Ufam, że pan nie będzie miał powodu żałować mego posłuszeństwa.
Podszedł bardzo blisko i schylił się aby zajrzeć jej w twarz. Pierwszy brzask podzwrotnikowej jutrzenki ukazał się nad Wybrzeżem Zbiegów, rzucając na niebo charakterystyczną, zimną jasność.
Pani Travers nie odwróciła głowy.
— Pan szuka we mnie zmiany? Nie — pan jej nie zobaczy. Teraz już wiem, że nie mogłabym się zmienić nawet gdybym chciała. Jestem zrobiona ze zbyt twardej gliny.
— Patrzę na panią po raz pierwszy — rzekł Lingard. — Nigdy jeszcze nie mogłem pani się przyjrzeć. Za wiele było rzeczy, za wiele myśli, za wielu ludzi. Nie, wcale pani jeszcze nie widziałem. Ale teraz świat już umarł.
Wziął ją za ramiona, zbliżając twarz do jej twarzy. Nie odsunęła się wcale.
— Tak, świat umarł — powiedziała. — Niech pan się napatrzy. Niedużo ma pan czasu.