Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/286

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kto to? — spytał niespokojnym głosem.
Cień się przybliżył.
— To tylko ja, panie kapitanie — rzekł Carter, który wydał rozkaz, aby go zawołano natychmiast po ukazaniu się kapitana na pokładzie.
— Ach tak, powinienem był się domyśleć — mruknął Lingard z pewnem zmięszaniem. Poprosił Cartera aby kazał przyszykować łódź z wioślarzami, a gdy po pewnym czasie młody człowiek oświadczył że wszystko gotowe, rzekł: „Doskonale!“ i stał w dalszym ciągu wsparty na łokciu.
— Przepraszam, panie kapitanie — rzekł Carter po dość długiem milczeniu — ale czy pan wyrusza w dalszą drogę?
— Nie, chcę tylko żeby mnie odwieźli na rewę.
Carter wysłuchał tego z ulgą lecz także i ze zdziwieniem.
— Tam niema żywego ducha, panie kapitanie — rzekł.
— Ciekaw jestem — mruknął Lingard.
— Ależ z pewnością — nalegał Carter. — Resztę kobiet i dzieci tych zbójów zabrano stamtąd w sampanach, które przywiozły pana i tych państwa z jachtu.
Poszedł za Lingardem aż do przejścia i wysłuchał jego rozkazów.
— Z chwilą gdy będzie dość jasno by rozróżnić flagi, da pan sygnał szkunerowi aby podniósł kotwicę i zwolnił żagle. Gdyby się ociągali, niech pan każe założyć do armaty pusty nabój i wystrzelić. Nie zniosę żadnego niezdecydowania. Jeśli nie usłuchają, to jakem żyw, wypędzę ich stąd. Jestem tu jeszcze panem — na jeden dzień.


∗                ∗