Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Widzi pan, to nie jest nic ważnego.
Skłonił się na znak zgody i po chwili schodził przed nią w milczeniu po trapie. Gdy weszła do łodzi, miał już wiosła przygotowane; siadła na ławeczce, a d’Alcacer odbił natychmiast od statku. Było jeszcze tak ciemno, że gdyby nie światło wiszące u rei na brygu, nie byłby mógł utrzymać kierunku. Wiosłował bardzo rozważnie, spoglądając często przez ramię. Pani Travers dojrzała pierwsza słabo jaśniejącą, nagą ławicę piasku na czarnej, spokojnej wodzie.
— Trochę bardziej na lewo — rzekła. — Nie, w stronę przeciwną... — D’Alcacer słuchał jej wskazówek, lecz uderzenia jego wioseł stały się jeszcze powolniejsze. Odezwała się znowu.
— Panie d’Alcacer, czy pan nie uważa, że powinno się zawsze spłacić wszystko aż do ostatniego szeląga?
D’Alcacer spojrzał przez ramię i rzekł:
— Właściwie jest to jedyny uczciwy sposób postępowania. Ale to może być trudne. Zbyt trudne dla naszych przeciętnych, lękliwych serc.
— Jestem przygotowana na wszystko.
Przestał na chwilę wiosłować.
— Wszystko, co można znaleźć na piaszczystej rewie — ciągnęła pani Travers — na jałowej, bezludnej rewie bez żadnego znaczenia.
D’Alcacer poruszył dwa razy wiosłami i znów się zatrzymał.
— Taka piaszczysta rewa może pomieścić cały ogrom cierpień. Wszystką gorycz, wszystek żal, które zwaliły się na ludzką duszę.
— Tak, zdaje mi się, że pan to rozumie — szep-