Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nęła, a d’Alcacer poruszył jeszcze parę razy wiosłami, wciąż się oglądając.
— Gorycz, żal — powtórzyła cichutko pani Travers i poczuła po chwili, że kil łódki zarył się w piasek. Ale się nie poruszyła, a d’Alcacer pozostał także na ławce, trzymając wiosła wzniesione piórami do góry, jakby był gotów opuścić je za danym znakiem i pchnąć jolę z powrotem na głęboką wodę.
Pani Travers, siedząc wciąż bez ruchu, spytała znienacka:
— Panie d’Alcacer, czy pan myśli, że ja stąd wrócę?
Wydało mu się, że jej głos nie jest szczerym. Ale któżby mógł powiedzieć, co się kryje za tą obcesowością — szczery lęk czy zwyczajna próżność? Zapytał się siebie, czy ona udaje przed nim czy tylko przed sobą.
— Zdaje mi się, że pani niezupełnie rozumie sytuację. Nie wiem czy pani ma dokładne pojęcie o prostocie i dumie tego wizjonera.
Pomyślała lekceważąco, że są jeszcze inne rzeczy, o których d’Alcacer nie wie i uległa nagłej pokusie aby go trochę oświecić.
— Pan zapomina, że on jest zdolny do wielkich namiętności i że w swojej prostocie nie zdaje sobie sprawy z własnej siły.
Szczerość tego szeptu nie ulegała wątpliwości.
— Poczuła na sobie tę siłę — pomyślał d’Alcacer z niezłomnem przeświadczeniem. Był ciekaw kiedy, gdzie, jak, w jakich okolicznościach. Pani Travers podniosła się nagle z tylnej ławeczki, a d’Alcacer wyskoczył na piasek aby pomóc jej przy wysiadaniu.
— Czy nie lepiej abym został tu gdzie w pobliżu i zabrał potem panią na statek? — poddał, puszczając jej rękę.