Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ców w olbrzymich turbanach rozdzielił ich w ostatniej chwili; straciła go z oczu nazawsze w zamęcie okropnej burzy, miotającej kłębami piasku. Przestraszyło ją najbardziej to, że absolutnie nie mogła dojrzeć jego twarzy. Wtedy właśnie zaczęła płakać nad ciężkim swym losem. Gdy się obudziła, łzy spływały wciąż jeszcze po jej policzkach; dostrzegła w świetle lampy d’Alcacera, który stał niedaleko.
— Czy pan do mnie co mówił? — zapytała.
— Nie — odrzekł — nie miałem czasu. Kiedy przyszedłem tutaj, wydało mi się, że pani szlocha. To pewnie złudzenie.
— O nie. Mam jeszcze mokrą twarz. To był sen. Już chyba jest piąta. Dziękuję panu za punktualność. Muszę coś załatwić przed wschodem słońca.
D’Alcacer podszedł bliżej.
— Wiem. Postanowiła pani spotkać się z kimś na ławicy. Mąż pani nie wymówił i dwudziestu słów przez te wszystkie godziny, ale zdołał udzielić mi tej informacji.
— Nie byłabym myślała — szepnęła niepewnie.
— Chciał mi wytłumaczyć, że to nie ma żadnego znaczenia — stwierdził d’Alcacer bardzo poważnym tonem.
— Tak. On wie dobrze co mówi — rzekła pani Travers tak gorzko, że przez chwilę d’Alcacer poczuł się zbitym z tropu. — Nie widzę żywej duszy na pokładzie — mówiła dalej prawie jednym ciągiem.
— Nawet wartownicy śpią — rzekł d’Alcacer.
— W mojej wycieczce niema nic tajnego, ale wolałabym nikogo nie wzywać. Czyby pan nie zechciał zawieźć mnie w naszej małej łódeczce?
Miała wrażenie, że d’Alcacer trochę się waha. Dodała: