Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dokąd poszła pani Travers?
— Poszła... tam, dokąd z natury rzeczy pragnęła pójść przedewszystkiem, skoro zdołała do nas się dostać — odrzekł d’Alcacer, wyrażając się z najwyższą oględnością ze względu na drażliwą sytuację.
Milczenie Lingarda uczyniło się jakby jeszcze wyrazistszem. Odezwał się znowu:
— Ciekaw jestem, co też tych dwoje ma sobie do powiedzenia?
Pytanie jego mogło się zwracać do całego obszaru mrocznej ziemi, ale odpowiedział na nie d’Alcacer swym uprzejmym tonem:
— Czy to pana bardzo zadziwi, panie kapitanie, jeśli panu powiem, że tych dwoje ludzi doskonale się nawzajem rozumie? Tak? Nie spodziewałby się pan tego? No więc zapewniam pana, że o siedem tysięcy mil stąd nikogoby to nie zdziwiło.
— Zdaje mi się, że pana rozumiem — rzekł Lingard — ale czyż pan nie wie, że ten człowiek jest nieprzytomny? Przecież to prawie warjat.
— Tak, on majaczy potrochu już od siódmej — rzekł d’Alcacer. — Ale niech mi pan wierzy, panie kapitanie — ciągnął poważnie, ulegając najzupełniej bezinteresownemu popędowi — że nawet w swych majaczeniach ten człowiek jest dla niej o wiele zrozumialszy i o wiele bardziej zdolny ją zrozumieć, niż... ktokolwiek inny w promieniu stu mil wokoło.
— Ach! — rzekł Lingard bez żadnego wzruszenia — więc pan się temu nie dziwi. Więc dla pana to jest zrozumiałe.
— Tak, bo — widzi pan — ja wiem.
— Co pan wie?