Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chwili wahania wypadł z izby. Wnętrze ostrokołu zaczynało brzęczeć jak podrażniony ul.
Za domem Belaraba Lingard zwolnił kroku. Mgła wciąż wisiała. Przenikał ją rozległy, przeciągły pomruk; niewyraźne postacie dążyły ze środka dziedzińca ku ostrokołowi. Gdzieś wśród budynków zabrzmiał gong. Rozległ się podniesiony głos d’Alcacera:
— Co się dzieje?
Lingard przechodził wówczas koło domku więźniów. Pod werandą stała tam grupa zbrojnych ludzi; nad ich głowami zobaczył panią Travers u boku d’Alcacera. Ognisko, przy którem Lingard spędził noc, zagasło, węgle rozproszyły się i nawet ławka leżała przewrócona. Pani Travers pobiegła widać na werandę przy pierwszych odgłosach alarmu. Oboje z d’Alcacerem tam wysoko zdawali się górować nad hałasem, który już teraz przycichał. Lingard zauważył, że szarfa zakrywała twarz pani Travers. D’Alcacer był z gołą głową. Zawołał znowu:
— Co się stało?
— Idę zobaczyć — odkrzyknął Lingard.
Oparł się popędowi, aby się z nimi obojgiem połączyć, znaleźć się ponad hałasem, pozwolić, aby odpłynął z pod jego nóg — aby odpłynęło to ludzkie życie, błahe jak sen i zakłócające potężną świadomość jego własnego istnienia. Oparł się temu popędowi, nie umiejąc powiedzieć dlaczego. Nawet instynkt samozachowawczy go opuścił. Wokoło niego cisnął się tłum ludzi, starających się nie zastępować mu drogi. Zdumienie, troska, niepewność malowały się na wszystkich twarzach; ale niektórzy zauważyli uśmiech zastygły na obliczu potężnego białego człowieka, który