Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zimnej gliny. Myśli jego były żywe, czujne, i nie zahamowane przez niebezpieczeństwo. Ucieszył się z przybycia Edyty poprostu dlatego, że był bardzo w tym ostrokole osamotniony; pan Travers przechodził fazę dąsania się, któremu towarzyszyły napady dreszczów, Lingarda zaś d’Alcacer prawie nie widział od chwili gdy wylądowali, ponieważ Człowiek Losu zupełnie był pochłonięty rokowaniami w głównej szopie Belaraba. D’Alcacerowi nie była przyjemną myśl, że jego życie jest przedmiotem uciążliwych targów. Adherenci wodza i zbrojni ludzie z załogi ostrokołu zwracali na niego napozór bardzo mało uwagi, a z tego wnioskował, że jego niewola jest zupełna i beznadziejna. Gdy chodził popołudniu tam i napowrót w cieniu szałasu podobnego do olbrzymiej szopy, gdzie pan Travers trząsł się i oddawał dąsom oraz mizantropji, zauważył że na dalszych werandach ukazują się od czasu do czasu zakwefione postacie kobiet z otoczenia Belaraba, zerkających zdaleka ciekawie na białego. Wszystko to było przykre. Niezmiernie mu było trudno przebrnąć przez ten okres swego zagrożonego życia. Tak, ucieszył się z przybycia pani Travers, która wniosła nutę tragizmu w posępną próżnię.
— Mogę panią zapewnić, że podejrzliwość nie leży w mojej naturze, i mam nadzieję, że pani ze swej strony nie będzie mnie nigdy podejrzewała, bez względu na to czy moje postępowanie będzie powściągliwem czy otwartem. Szanuję tajemnicę pani przekonań, ale czy Jörgenson nie dał pani sposobności do...
— On mnie nienawidzi — rzekła pani Travers i ściągnęła brwi, widząc że uśmiech pojawia się na wargach d’Alcacera. — To nie jest z mojej strony złudzenie. Najgorsze jest to, że nie ja wywołuję jego