Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Po to przyjechałam. Aby panu to dać“. Tak — ale przyszedł czas, kiedy wogóle nie była zdolna myśleć o niczem, a potem miała już — niestety — sposobność do namysłu. I przypomniała sobie wrogie, pogardliwe spojrzenie Jörgensona, którem ogarnął ją od stóp do głów wówczas o świcie, po nocy samotnej udręki. Teraz siedzi tu, zasłonięta przed przenikliwemi oczami, a ten drugi mężczyzna, d’Alcacer, bawi się w proroka. O tak — tryumfalnie! Wiedziała już teraz, co to jest tryumf. Poczuła lęk przed tym pierścieniem. Była gotowa zedrzeć go z szyi i odrzucić precz.
— Nie dowierzam mu — rzekła.
— Ach tak — wykrzyknął d’Alcacer stłumionym głosem.
— Myślę o tym Jörgensonie. Wydaje mi się takim bezlitosnym jakimś stworem.
— On jest obojętny na wszystko — rzekł d’Alcacer.
— Może to maska.
— Proszę pani, czy pani ma na to jakie dowody?
— Nie — odparła pani Travers bez wahania — mam swój instynkt.
D’Alcacer zamilkł na chwilę, jakby jego myśli pobiegły w zupełnie inną stronę, wreszcie rzekł łagodnym, prawie żartobliwym tonem, zwracając się do pani Travers:
— Gdybym był kobietą, ufałbym zawsze swej intuicji.
— Gdyby pan był kobietą, panie d’Alcacer, nie powinnabym mówić do pana w ten sposób, gdyż toby wzbudziło pańskie podejrzenia.
D’Alcacerowi mignęło przez głowę, że może wkrótce nie będzie już ani mężczyzną ani kobietą, lecz bryłą