Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jakby wyruszał na jakąś wojenną wyprawę. Wśród wojowników Sentot z przepaską na biodrach i rozwianą, potarganą czupryną, podskakiwał, wymachując rękami, jak szaleniec, którym był rzeczywiście. Zatrzymali się w zdumieniu na widok małej gromadki, lecz postawa ich była najwidoczniej wroga. Za oddziałem sunęła ostrożnie okazała postać, której towarzyszyło dwóch ludzi niosących miecze. Radża Hassim usiadł spokojnie z powrotem na pniu powalonego drzewa, Immada położyła lekko rękę na ramieniu brata, a Dżaffir, znów przykucnąwszy, patrzył w ziemię, zbierając siły; każdy muskuł jego ciała był czujnie napięty.
— Wojownicy Tenggi — mruknął z pogardą.
W grupie zbrojnych ludzi ktoś krzyknął; odpowiedziały mu nawoływania z oddali. Nie można było myśleć o oporze. Hassim zsunął ukradkiem z palca pierścień z szmaragdem, a Dżaffir wziął go ruchem prawie niedostrzegalnym. Radża nie spojrzał nawet na wiernego gońca.
— Nie omieszkaj oddać tego białemu — szepnął.
— Twój sługa słyszy, o radżo. To czar o wielkiej sile.
Cienie rosły ku wschodowi. Wszyscy milczeli, a grupa zbrojnych ludzi zdawała się bliżej przysuwać. Immada, zarzuciwszy na twarz koniec szarfy, patrzyła na sunący oddział jednem niezasłoniętem okiem. Z boku oddziału Sentot wykonywał jakiś powolny taniec, ale i on jakby zaniemówił.
— Ruszaj — szepnął radża Hassim z oczyma patrzącemi nieruchomo w przestrzeń.
Przez sekundę lub dłużej Dżaffir siedział bez ruchu, potem nagłym skokiem wzniósł się z ziemi w powietrze