Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wrogów, znany im od lat i zawsze tajemniczy. Stali na swych stanowiskach, przyciśnięci do ostrokołu obok wygodnych strzelnic, rzucając wtył spojrzenia i zamieniając nikłe szepty od czasu do czasu.
Lingardowi mogło się zdawać że jest sam. Zatracił kontakt ze światem. To, co powiedział d’Alcacerowi, było najzupełniej prawdziwe. Nie myślał o niczem. Był w położeniu człowieka, który, rzuciwszy wzrokiem przez otwarte drzwi raju, stał się nieczułym na wszystkie ziemskie kształty i sprawy pod wpływem tej przelotnej wizji; i — porwany najwyższem uniesieniem — patrzy nawet na siebie tylko jako na podmiot wzniosłego przeżycia, które człowieka wywyższa lub unicestwia, uświęca lub skazuje na piekło — tego rozstrzygnąć nie umiał. Każda niejasna myśl, każde przelotne uczucie były jakby marnem natręctwem w obliczu najpotężniejszego wspomnienia. Nie mógł znieść nic poza tem.
Gdy usiłował nawiązać rokowania z Belarabem po przybyciu pani Travers, przekonał się iż nie jest w stanie ich dalej prowadzić. Tylko tyle miał władzy nad sobą, że zdołał spokojnie przerwać konferencję. Wskazał na spóźnioną godzinę, co było wymówką zupełnie nieodpowiednią w stosunku do ludzi dla których czas jest niczem, i których życie i czynności nie stosują się do zegara. W gruncie rzeczy Lingard nie zdawał sobie dokładnie sprawy ze swoich słów i postępków, gdy wychodził od Belaraba, zostawiając wszystkich oniemiałych ze zdumienia wobec zmiany w jego obejściu i wyglądzie. Podejrzliwe milczenie zapadło na długi czas w wielkiej izbie posłuchań — aż wreszcie naczelnik dał hasło do rozejścia się lekkiem poruszeniem ręki i paru spokojnemi słowami.


∗                ∗