Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wystarczało na niego spojrzeć, aby stracić wszelką wiarę w normalność jego umysłu.
W na wpół otwartej dłoni trzymał zegarek. Zaopatrzył się także w papier i kawałek ołówka. Pani Travers była pewna, że nie widzi nic i nie słyszy.
— Panie kapitanie, pan pewnie myśli... — Usiłował pozbyć się jej, machając na nią ołówkiem. Nie chciał aby mu przerywano dziwne zajęcie. Bawił się naprawdę bardzo poważnie temi kawałkami liny.
— Zapaliłem je wszystkie razem — szepnął, nie spuszczając oka z cyferblatu zegarka. Właśnie w tej samej chwili najkrótszy kawałek zgasł, wypaliwszy się zupełnie. Jörgenson zapisał coś pośpiesznie i znów siedział bez ruchu, pani Travers zaś patrzyła na niego z osłupieniem, mówiąc sobie, że doprawdy nie warto jest żyć na świecie. Nitki dymu wiły się wciąż i rozpływały przed uważnym Jörgensonem.
— Co pan robi? — zapytała posępnie pani Travers.
— Sprawdzam zegarek... konieczna ostrożność...
Nigdy jeszcze pani Travers nie widziała, aby Jörgenson był tak mało podobny do widma. Zdradzał ludzkie ułomności. Niecierpliwiło go najście pani Travers. Dzielił uwagę między nitki dymu i cyferblat zegarka z takiem przejęciem, że nagłe salwy wystrzałów, przerywających po raz pierwszy od wielu dni ciszę laguny i złudzenie malowanego krajobrazu, nie pobudziły go do podniesienia głowy. Targnął ją tylko zlekka w bok. Pani Travers wpatrywała się w pasma białego dymu, płynące nad ostrokołem Belaraba. Salwy ostrych wystrzałów ucichły, a ich połączone echa wracały szybko po wodzie jak długie westchnienie.
— Co to znaczy? — zawołała pani Travers.
— Belarab wrócił — rzekł Jörgenson.