Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

znaczenie tego co do niego mówiono — i odpowiedzieć. I odpowiedzieć! Nieomylnie, bezosobowo, bez najmniejszego wzruszenia.
— Czy pan widział wtedy Toma — Króla Toma? Czy on tam był? Chodzi mi o to, czy był właśnie wówczas — w tej chwili? U przejścia się świeciło. Czy był na pokładzie?
— Nie. W łodzi.
— Już w łodzi! Czy można mnie było usłyszeć w tej łodzi, tam w dole? Pan mówi, że cały okręt mnie słyszał — i wszystko mi jedno. Ale czy on mógł mnie słyszeć?
— Więc pani chodzi o Toma? — rzekł Jörgenson tonem niedbałej obserwacji.
— Czy pan nie może mi odpowiedzieć? — krzyknęła gniewnie.
— Tom był zajęty. To nie jest dziecinna zabawka. Łódka odbijała — rzekł Jörgenson, jakby doprawdy głośno myślał.
— Więc pan mi nie chce powiedzieć? — nalegała nieustraszenie pani Travers. Nie bała się Jörgensona. W owej chwili nie bała się niczego i nikogo. A Jörgenson w dalszym ciągu głośno rozmyślał.
— Sądzę że będzie teraz wciąż zajęty, taksamo jak i ja.
Zdawało się, że pani Travers chwyci go, że będzie potrząsała tym duchem o martwym głosie, póki Jörgenson nie zacznie błagać o litość. Lecz nagle opadły jej silne, białe ramiona — ramiona wyczerpanej kobiety.
— Nigdy, nigdy się nie dowiem — szepnęła do siebie.
Spuściła oczy w ostatecznem upokorzeniu, w nie-