Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

D’Alcacer spojrzał na nią zdumiony. Pani Travers rzekła spokojnie poprzez fałdy szarfy, odwołując się do jego sądu:
— Proszę pana, pan potrafi spojrzeć na to bezstronnie; czy nie miałabym do tego prawa?
— Jakże to, czy Jörgenson coś pani powiedział?
— Wyraźnie — nie, oprócz paru zdań, których właściwie nie mogłam zrozumieć. Zdawało mi się, że mają jakiś ukryty sens, że on przywiązuje do nich tajemnicze znaczenie, którego mi nie śmiał wyjawić.
— To było ryzyko z jego strony — wykrzyknął d’Alcacer. — I zaufał pani. Ciekawym dlaczego właśnie pani!
— Któżby odgadł co mu się roi po głowie? Proszę pana, jedyny jego cel — to odciągnąć od nas kapitana Lingarda. Zrozumiałam to dopiero przed kilku minutami. Błysnęło mi to nagle. Pragnie tylko odsunąć go od nas.
— Odsunąć go — powtórzył d’Alcacer, nieco oszołomiony zapałem, z którym wygłosiła to przekonanie. — Z pewnością nie chcę bynajmniej — tak jak i pani — aby się kapitan Lingard od nas odsunął. I mówiąc otwarcie, nie wierzę aby Jörgenson mógł na to wpłynąć. Ale w zasadzie — jeśli pani czuje, że Jörgenson może to zrobić, to niech pani... tak, gdybym był na pani miejscu, zdaje mi się, że ukryłbym coś, czegobym nie mógł zrozumieć!
Pani Travers wysłuchała go aż do końca. Jej oczy — wydały się d’Alcacerowi niewiarogodnie ciemnemi — śledziły niejako każde ze słów, które wypowiadał powoli; gdy skończył, milczeli oboje przez dłuższą chwilę. Wreszcie odwróciła się i odeszła z gestem, który zdawał się mówić: „Niechaj tak będzie“.