Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nadchodzący cień, subtelny jak aromat, wznosił się z czarnego brzegu który leżał wpoprzek wschodniego półkola; a cisza wewnątrz horyzontu była tak doskonałą, iż można było pomyśleć, że się jest poza czasem. Bryg i szkuner, zwrócone dziobem w tę samą stronę, tkwiły na kotwicy w środku głównej cieśninki, czarne i podobne do zabawek na przejrzystych głębiach, wśród głuchej ciszy wieczoru. Lingard błądził zwolna tu i tam po tylnym pomoście, skrzyżowawszy ramiona i spuściwszy głowę na piersi. U jego boku Carter, bliski i niemy jak cień, chodził za nim, przejęty troskliwością i niepokojem...
Doznawał pierwszy raz w życiu podobnego uczucia. Nigdy jeszcze tak się nie troszczył ani o siebie, ani i żadnego innego człowieka. Indywidualność jego wzbogacała się o nowe przeżycia, a że był bardzo prosty, przyjmował to wtajemniczenie lękliwie, nie dowierzając sobie samemu. Zauważył z naiwnym niepokojem, iż Lingard nie spojrzał ani na niebo, ani na morze, ani na swój statek, ani na szkuner za rufą; ani na pokład, ani w górę, ani gdziekolwiek. Nie spojrzał na nic! I Carter poczuł, że jest jakoś bardziej samotny i pozbawiony oparcia niż wówczas, gdy ten człowiek zostawił go samego, powierzając mu dwa statki, tkwiące na płytkiem morzu jak w matni i otoczone ponurą jakąś tajemnicą. Odkąd Lingard powrócił, Carter zamiast pożądanej ulgi czuł iż dziesięćkroć większa odpowiedzialność ciąży na jego młodych barkach. Był głęboko przeświadczony, że trzeba coś zrobić aby się Lingard ocknął.
— Panie kapitanie — wybuchnął z desperacją, — pan nie może powiedzieć abym pana zanudzał od chwili, kiedy powitałem pana dziś rano na pokładzie,