Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sty, dobroduszny, podstępny, lecz gotów przelewać krew dla swych ambitnych celów, a tak bardzo śmiały, że paradował pod żółtym urzędowym parasolem przed samemi wrotami ostrokołu Belaraba — przynajmniej tak opowiadano.
Pani Travers widziała, wyobrażała sobie te rzeczy, nawet uznawała je już za realne; przestały być w jej oczach jedynie widowiskiem, urządzonem dla niej z barbarzyńskim przepychem i dziką wyrazistością. Nie mogła już żywić wątpliwości — ale i nie odczuwała tego wszystkiego bezpośrednio, jak się nie czuje głębi morza pod spokojnym jego połyskiem lub szarym zamętem jego wściekłości. Oczy jej błądziły daleko, niedowierzające i lękliwe — a potem nagle dostrzegły pustą klatkę z panującym w niej nieładem: nie uprzątniętemi łóżkami, poduszką leżącą na pokładzie i zostawioną nad stołem lampą, w której zamierał płomień wyglądający na skrawek ciemno-żółtego materjału. To wszystko uderzyło ją swym brudem i jakby już ruiną — wydało jej się lichym, bezsensownym wybrykiem fantazji. Jörgenson siedział na pokładzie tyłem do klatki i był czemś zaprzątnięty. Zajęcie jego wyglądało fantastycznie i tak nawskroś dziecinnie, że lęk przejął panią Travers, gdy spostrzegła jak bardzo ten człowiek jest zaabsorbowany. Przed Jörgensonem leżało na pokładzie kilka kawałków liny — dość cienkiej i jakby brudnej — różnej długości, od paru cali do stopy mniej więcej. Jörgenson podpalił ich końce (była to zaiste zabawa godna idjoty). Paliły się ze zdumiewającą chyżością, trzaskając od czasu do czasu, i słały w ciche powietrze między burtami bardzo cienkie, ściśle równoległe nitki dymu z rozpływającym się u szczytu zakrętasem; a Jörgenson był tem tak pochłonięty, że