Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

lśnienie laguny, bramujące matowy mrok wybrzeża. Wytężone źrenice Edyty zdawały się rozróżniać w ciemnościach jakieś tajemnicze ruchy; owładnęło nią nieodparte przerażenie, dygocąca męka trwogi. Czy przybije ją szerokie ostrze do ściany?... do tej wysokiej, niewzruszonej, drewnianej ściany, do której się cisnęła rozpaczliwie, jakby się mogła spodziewać że przedostanie się przez nią samą siłą swego przerażenia. Nie miała pojęcia gdzie się znajduje; w rzeczywistości zaś stała trochę na lewo od głównych wrót i prawie dokładnie pod jedną ze strzelnic ostrokołu. Niezmierna jej trwoga przeszła w odrętwienie. Przestała słyszeć, widzieć, nawet czuć kontakt powierzchni, do której przywarło jej ciało. Głos Lingarda, rozlegający się gdzieś w niebie nad jej głową, kierował nią — wyraźny, bardzo bliski, pełen niepokoju.
— Niech się pani nisko pochyli. Jeszcze niżej.
Zastygła krew jej ciała jęła leniwie pulsować. Pani Travers schyliła się nisko — jeszcze niżej — tak nisko że musiała uklęknąć, i wówczas poczuła słaby zapach drzewnego dymu, zmięszany z niewyraźnym szmerem niespokojnych głosów. Słyszała je przez otwór nie wyższy od swej klęczącej postaci i nie szerszy od dwóch kołów. Lingard mówił:
— Nie mogłem ich nakłonić, aby odsunęli rygle u wrót.
Pani Travers nie była w stanie przemówić ani słowa.
— Czy pani tam jest? — spytał niespokojnie Lingard, tak blisko że zdawała się czuć jego oddech na twarzy. To przywróciło jej życie; zrozumiała nakoniec co ma zrobić. Przesunęła głowę i ramiona przez otwór; ktoś chwycił ją porywczo pod pachy i pociągnął