chodnię. Gorąco i bliskość płomienia oszołomiły ją i oślepiły, póki nie podniosła instynktownie pochodni wysoko nad głową. Przez chwilę stała nieruchomo, trzymając w górze palący się gwałtownie płomień, z którego opadało wolno kilka iskier.
Nagie, bronzowe ramię, oświetlone z góry, wskazało jej kierunek i pani Travers zaczęła iść ku jednostajnej, czarnej masie ostrokołu. Gdy się po kilku krokach obejrzała, laguna, wybrzeże, czółno, ludzie, których przed chwilą opuściła, stali się już niewidzialni. Szła samotnie — niosąc w górze jaśniejącą pochodnię — po ziemi, która była niemym cieniem, usuwającym jej się z pod nóg. Wreszcie dosięgła pewniejszego gruntu, a ciemna, długa palisada, nietknięta jeszcze światłem pochodni, wydała jej się olbrzymią i przerażającą. Pani Travers czuła, że ze wzruszenia gotowa jest paść na ziemię. Ale szła ciągle naprzód.
— Trochę bardziej na lewo — krzyknął silny głos.
Zatargał każdem włóknem jej ciała, pobudzając ją jak zew trąby, pobiegł w dal, napełnił cały przestwór. Pani Travers stała przez chwilę nieruchomo, potem odrzuciła daleko płonącą pochodnię i pobiegła naoślep z wyciągniętemi rękoma ku potężnemu głosowi Lingarda, zostawiając za sobą światło palące się z trzaskiem. Potknęła się i nie przewróciła tylko dlatego, że ręce jej się oparły o grubo ciosane pale. Ostrokół wznosił się wysoko nad jej głową; przypadła do niego z rozpostartemi ramionami, cisnąc się całem ciałem do chropowatej powierzchni tej olbrzymiej, nieprzebytej palisady. Słyszała przez nią ciche głosy i jakieś ciężkie uderzenia; za każdem z nich czuła pod nogami lekką wibrację gruntu. Obejrzała się lękliwie; zobaczyła w ciemności tylko gasnący żar odrzuconej pochodni i ciemne
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/212
Wygląd
Ta strona została skorygowana.