Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

D’Alcacer krzyknął w ślad za nią:
— Niech się pani zatrzyma! Proszę nie zapominać, że tu chodzi nietylko o głowę pani męża, ale i o moją. Mój sąd nie jest...
Przystanęła na chwilę i odsłoniła usta. Czysty jej głos rozległ się wśród głębokiej ciszy dziedzińca; postacie u najbliższych ognisk poruszyły się z cichemi okrzykami zdziwienia.
— O tak, pamiętam czyje głowy mam ocalić — zawołała. — Ale któż na świecie ocali tego człowieka przed nim samym?

V

D’Alcacer siadł z powrotem na ławce: „Ciekawym co też ona wie“, myślał, „i do czego się przyczyniłem“. Zastanawiał się także nad swem zachowaniem: gdzie kończyła się jego szczerość, a gdzie zaczynał bardzo naturalny wstręt, aby ci dzicy Arabowie nie zamordowali go skrycie z barbarzyńskiem okrucieństwem. Taka nagła śmierć byłaby bardzo surową — odartą z wszelkich pomocnych złudzeń — jak poczucie wolnej woli u samobójcy, bohaterstwo żołnierza lub uniesienie męczennika. „Czy nie należałoby uciec się do czegoś w rodzaju walki?“ — rozmyślał. Wyobraził sobie, że się rzuca na nagie włócznie bez najmniejszego zapału. A może byłoby lepiej wyjść na spotkanie losu (gdzieś poza obrębem ostrokołu na tem ohydnem wybrzeżu) z godnością i spokojem. „Brr! najprawdopodobniej dźgną mnie po bestjalsku włócznią w plecy“ — myślał z wewnętrznym dreszczem. Nie był to z pewnością dreszcz strachu; d’Alcacer nie przywiązywał wielkiej wagi do życia. Wywołała ten dreszcz