W obszernej kabinie, umeblowanej z surowym komfortem, pan Travers spoczywał wygodnie na niskiem łożu pod śnieżno-białem prześcieradłem i lekką, jedwabną kołdrą; głowa jego leżała na poduszce nieskazitelnej czystości. Lekki zapach lawendy zalatywał od świeżej bielizny. Pan Travers leżał wprawdzie nawznak, jak człowiek ciężko chory — ale nie dolegało mu nic poza wielkiem znużeniem. Wypoczynek pana Traversa miał w sobie odcień tryumfu. Powrót na jacht ugłaskał jego próżność i obudził w nim na nowo poczucie własnego znaczenia. Pan Travers, znalazłszy się nareszcie wśród odpowiednich warunków, przyglądał się sobie z lubością z dalekiej perspektywy i nie czuł się bynajmniej wytrąconym z równowagi przez przygodę, która była zbyt nadzwyczajną aby zamącić spokój wyższego umysłu, lub nawet pozostać na dłużej w pamięci. Nie odpowiadał za to co się stało. Jak wielu ludzi ambitnych, pragnących wpływać na losy narodu, pan Travers poczucia odpowiedzialności nie lubił. W razie czego był gotów się od niej wykręcić, a w głębi ducha pogardzał nią z wyniosłą perfidją. Z tego właśnie powodu mógł leżeć spokojnie i rozkoszować się powracającemi siłami. Lecz nie miał jeszcze ochoty rozmawiać i właśnie dlatego milczenie w kajucie ciągnęło się przez całe godziny. Lampę przybitą do grodzi osłaniał zielony jedwabny abażur. Nic nie nasuwało myśli, że istnieje na świecie bezczelność lub grubijaństwo. Rozległo się lekkie stukanie do drzwi, pełne szacunku.
Pani Travers wstała aby przekonać się o co chodzi, i powróciła bez słowa na składany fotel obok łóżka,
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/278
Wygląd
Ta strona została skorygowana.
IX