Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ani przez chwilę że i ten człowiek, jak ona, próżen jest wszelkiego wzruszenia. Nigdy jeszcze nie czuła tak wyraźnie, jaka w nim niebezpieczna tkwi siła. „On jest doprawdy bez litości“ — myślała. Wyszli właśnie z cienia wewnętrznych oszańcowań u wrót, gdy rozległ się za nimi nieco ochrypły głos, powtarzający z naciskiem jakieś słowa w tonie przeprosin; nawet pani Travers zrozumiała, że to jest coś w rodzaju utartej formuły. Te słowa brzmiały: „Tu jest ta rzecz — tu jest ta rzecz — tu jest ta rzecz“. Oboje się odwrócili.
— Ach, to moja szarfa — rzekła pani Travers.
Niski, krępy wyrostek o szerokiej twarzy, mający za całe ubranie parę białych spodni, podawał szarfę przerzuconą przez obie ręce jak przez patyki, trzymając ją z szacunkiem możliwie najdalej od swojej osoby. Lingard wziął od niego szarfę, a pani Travers natychmiast jej zażądała.
— Niech pan nie zapomina o przyzwoitości — rzekła. — To jest przecież moja zasłona na twarz.
Już ją zarzucała na głowę, gdy Lingard powiedział:
— To niepotrzebne. Idziemy do tych panów.
— A jednak włożę tę szarfę — rzekła pani Travers. Przysłuży mi się podwójnie: po pierwsze ze względu na przyzwoitość, po drugie jako środek ostrożności. Póki nie będę mogła spojrzeć w lustro, nic mnie nie przekona, że się coś nie zmieniło w mej twarzy. — Lingard zwrócił się ku niej i wpatrzył w nią usilnie. Mając już twarz zasłoniętą, wytrzymała śmiało jego wzrok. — Niech mi pan powie, panie kapitanie, ile oczu patrzyło na nas przed chwilą?
— Czy to panią obchodzi? — zapytał.