Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nic a nic — odrzekła. — Miljon gwiazd patrzyło na nas także — i cóż z tego? Nie należą do świata który znam. To samo odnosi się i do oczu. Nie należą do świata, w którym żyję.
Lingard pomyślał: „Nikt nie należy do jej świata“. Nigdy jeszcze nie wydała mu się bardziej niedostępną, bardziej od niego różną i bardziej odległą. Żar kilku niewielkich ognisk oświetlał tylko ziemię i pozwalał dojrzeć czarne zarysy ludzi leżących w smudze przejrzystego dymu. Tylko jedno z tych ognisk, palące się trochę dalej przed kwaterą więźniów, rzucało blask — ale niezbyt wielki. Nie oświetlał ciemnej przestrzeni między słupami ani głębokiej werandy na górze, gdzie wśród gry świateł można było dojrzeć tylko parę głów i połysk włóczni. Lecz w dole czarny kształt człowieka siedzącego na ławce występował z wielką wyrazistością. Drugi bardzo czarny cień rzucił garść chróstu do ogniska i odszedł. Człowiek siedzący na ławce podniósł się. Był to d’Alcacer. Lingard i pani Travers podeszli do niego bardzo blisko. Zdawało się, że zaniemówił z niezmiernego zdumienia.
— Pan się nie spodziewał... — zaczęła pani Travers, nieco zmięszana jego milczeniem.
— Nie wierzyłem własnym oczom — wtrącił d’Alcacer, który wyglądał również na zakłopotanego. Lecz wrócił wnet do swego zwykłego tonu i wyznał z prostotą: — Nie myślałem w tej chwili o pani. — Przesunął ręką po czole. — Właściwie nie zdaję sobie sprawy, o czem przed chwilą myślałem.
W świetle strzelających w górę płomieni pani Travers dojrzała twarz d’Alcacera. Nie było na niej uśmiechu. Edyta nie pamiętała aby d’Alcacer był kiedy taki