Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pani Travers podniosła się szybko.
— Spotyka się różne potworności. Ale zapewniam cię, że ze wszystkich potworów, które czyhają na nas w tak zwanem normalnem życiu, za najgroźniejszego uważam nudę. To nielitościwy potwór bez kłów ani szponów. Bezsilny. Ohydny!
Opuściła kabinę cichym, stanowczym krokiem. Żadna siła nie byłaby jej mogła zatrzymać choćby przez minutę. Na pokładzie zastała bezksiężycową noc, powietrze ciepłe i aksamitne, a na niebie mętną masę gwiazd, wyglądających jak przyćmiony szych wytartego, bardzo starego, bardzo nudnego firmamentu. Życie na jachcie wróciło już do zwykłej normy; rozpięto na rufie płócienny dach i zawieszono jak zawsze samotną, okrągłą lampę pod głównym prętem. Z głębokiego mroku za lampą wynurzył się d’Alcacer — długa postać o niedbałych ruchach — i włóczył się leniwie w przyćmionym świetle od burty do burty. D’Alcacer nawiązał szybko kontakt z zapasem papierosów, który zawdzięczał hojności generalnego gubernatora. Duża, drgająca iskra żarzyła się, oświetlając czerwono zarys jego warg pod pięknym, czarnym wąsem, koniec nosa, chudy podbródek. D’Alcacer wyrzucał sobie niezwykłą lekkomyślność, która jakoś nim owładnęła. Już od lat nie doświadczał podobnego uczucia. Choć zasługiwało na naganę, nie życzył sobie aby ktoś je zamącił. Ale ponieważ nie mógł uciec otwarcie od pani Travers, ruszył na jej spotkanie.
— Mam nadzieję, że pani nic mi nie chce powiedzieć — rzekł z żartobliwą powagą.
— Ja? Nie! A pan?
Zapewnił ją że i on także, poczem zwrócił się do niej z prośbą: