Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i teraz pragnął jaknajprędzej zapomnieć o tej całej sprawie. Ostatnia myśl z tem związana była ściśle praktyczna. Przyszło mu do głowy, że dobrzeby było zwrócić jakimś sposobem uwagę Lingarda na lagunę. W morskim języku pojedyncza rakieta jest właściwie znakiem wzywającym pomocy, ale w danych okolicznościach trzy rakiety puszczone jednocześnie mogłyby przesłać ostrzeżenie. Wydał odpowiedni rozkaz i patrzył jak rakiety wzbiły się pięknie w górę, siejąc czerwone iskry; wysoko w powietrzu rozpadły się na białe gwiazdy z trzykrotnym, szybko powtarzającym się hukiem. Jörgenson zaczął znów chodzić wzdłuż całego pokładu; był przekonany, iż teraz Tom zgadnie że coś się święci i postawi czujną wartę nad laguną. Te tajemnicze rakiety zaniepokoją z pewnością Tenggę wraz z jego przyjaciółmi i wzbudzą wielkie podniecenie w osadzie, ale to wcale Jörgensona nie obchodziło. Panował tam taki zamęt, że trochę więcej podniecenia nie zrobi już różnicy. Czego się jednak Jörgenson nie spodziewał, to muszkietowego strzału, który się rozległ w lesie naprzeciw dziobu Emmy. Stary marynarz stanął jak wryty. Słyszał wyraźnie jak kula uderzyła o wygięty przód statku. „Jakiś porywczy osioł wystrzelił“, rzekł do siebie pogardliwie. Ujawniło mu to poprostu, że jest już oblężony od strony wybrzeża; znikły jego wątpliwości co do zamiarów Tenggi. Widocznie Tengga był gotów na wszystko. Tom miał jeszcze czas, naturalnie, opanować kilku słowami sytuację, chyba że... Jörgenson uśmiechnął się groźnie w ciemnościach i zaczął znów chodzić niezmordowanie po rufie.
Zabawiło go że ogień, który palił się dniem i nocą przed ogrodzeniem Tenggi, został nagle zgaszony. Wyobraził sobie szaloną bieganinę z bambusowemi wia-