Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chociaż i ją ogarnęła już taka desperacja, ze gotowa była powitać z ulgą niemal każde rozstrzygnięcie.
Ze wszystkich ludzi na Emmie ona jedna nie wiedziała nic o tej naradzie. Pogrążona w bezcelowych rozmyślaniach, zauważyła tylko, że wszelkie szmery na statku ucichły. Nie było słychać żadnych kroków, żadnego szelestu. Widok Jörgensona i Dżaffira, zatopionych w naradzie, wywarł takie wrażenie, że nikomu nie chciało się poruszyć.
Zmierzch ogarniał stopniowo obie postacie na przodzie: Jörgenson i Dżaffir rozmawiali, siedząc nieruchomo, niby rzeźbione posągi Europejczyka i Azjaty, których kontrast uwydatniało jeszcze poufałe zbliżenie. Gęstniejący mrok przysłonił ich prawie zupełnie, gdy powstali wreszcie jakby niespodzianie, wywierając tym nagłym ruchem wstrząsające wrażenie na widzach. Lecz nie rozeszli się odrazu. Tkwili na swem wysokiem stanowisku, jakby czekając aż nastanie zupełna ciemność, odpowiedni kres dla tajemniczego ich obcowania. Dżaffir opowiedział Jörgensonowi całą historję pierścienia, symbolu przyjaźni, która dojrzała i umocniła się w ową noc klęski, gdy uciekali z dalekiego kraju, śpiącego niewzruszenie pod gniewem i ogniami niebios.
— Tak, tuanie — ciągnął Dżaffir — ten pierścień został wysłany pierwszy raz do białego nocą, wśród śmiertelnych niebezpieczeństw, jako dar na wspomnienie przyjaźni. Zaniosłem go wówczas, jak to czynię obecnie. I wtedy i dziś został mi powierzony z rozkazem, abym się przekradł i wręczył go na potwierdzenie mych słów. Wypełniłem to, a biały uciszył, rzekłbyś, burzę by mego radżę ocalić. Taki człowiek jak on nie mógłby odjechać i porzucić męża, którego nazwał raz