Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

poważny i jakby daleki. Puściła ramię Lingarda i podeszła do ogniska.
— Wyobrażam sobie że pan przebywał bardzo daleko, panie d’Alcacer.
— To jest wolność, której nic nas nie może pozbawić — zauważył, obserwując bacznie w jaki sposób twarz pani Travers była zasłonięta szarfą. — Może i byłem bardzo daleko, lecz mogę panią zapewnić, że nie wiem gdzie się obracałem. Niecałą godzinę temu panowało tu wielkie podniecenie z powodu jakichś rakiet, ale nie brałem w niem udziału. Nie było nikogo, komubym mógł zadać jakieś pytanie. O ile zrozumiałem, pan kapitan był zajęty niesłychanie ważną rozmową z tutejszym królem czy też gubernatorem.
Zwrócił się wprost do Lingarda.
— Pozwolę sobie zapytać, do jakiej konkluzji panowie doszli? Ten Arab jest podobno bardzo opieszały.
— Nie dopuściłby naturalnie do bezpośredniej napaści na panów — rzekł Lingard. — I od tego jesteście panowie zabezpieczeni. Ale muszę przyznać, że jest na mnie dość rozgniewany. Zmęczyła go ta cała historja. Kocha pokój nad wszystko w świecie. Ale jeszcze się z nim nie porozumiałem.
— O ile mogłem się zorjentować z tego co mi pan przedtem powiedział — rzekł d’Alcacer, rzuciwszy bokiem szybkie spojrzenie na odsłonięte i baczne oczy pani Travers — i o ile rozumiem, ów człowiek mógłby osiągnąć natychmiast pokój, którego pragnie, wypędzając nas obu, pana Traversa i mnie, pod włócznie tamtych rozwścieczonych barbarzyńców. A niektórzy z jego doradców namawiają go, aby to zrobił nie później niż o świcie — tak to przynajmniej rozumiem.