Przejdź do zawartości

Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

odraza, gdyż był człowiekiem kulturalnym i choć nie miał złudzeń w stosunku do cywilizacji, musiał przyznać wyższość jej metodom. Zapewniały pewien wykwint form, poprawność w postępowaniu i określoną opiekę przeciw groźnym niespodziankom. „Jakież to wszystko marne“ — pomyślał. Potem przyszło mu do głowy, że kobiety są bardzo przemyślne. „W gruncie rzeczy“ — medytował dalej z niezwykłym u siebie cynizmem — „mają tylko jeden środek ratunku, ale ten naogół popłaca — tak, popłaca“.
Zdziwiła go własna bezwstydna gorycz w tej właśnie chwili. To było bardzo nie na miejscu. Sytuacja zanadto się powikłała, aby ją uzależniać od cynicznej lub bezwstydnej nadziei. Niczemu nie można było zaufać. W chwili gdy nad tem rozmyślał, spostrzegł nagle, że Lingard się zbliża. Podniósł szybko głowę. D’Alcacer nie odnosił się obojętnie do swego losu, a nawet do losu Traversa. Byłby się chętnie dowiedział... Ale wystarczyło mu jedno spojrzenie na twarz Lingarda. „Nie warto go pytać“ — rzekł sobie — „bo go w tej chwili nic nie obchodzi“.
Lingard siadł ciężko na drugim końcu ławki, a d’Alcacer, patrząc na jego profil, przyznał w duchu, że nigdy jeszcze nie widział twarzy o tak wybitnie męskiej piękności. Była to twarz bardzo wyrazista, ale to, co wyrażała w owej chwili, sięgało poza granice dotychczasowych przeżyć d’Alcacera. A przy tem jej spokój stanowił hamulec dla pospolitej ciekawości i nawet dla pospolitych obaw. Nie, nie warto było zadawać mu żadnego pytania. A jednak należało coś powiedzieć, aby rozproszyć czar, aby ściągnąć z powrotem na ziemię tego człowieka. Lecz Lingard odezwał się pierwszy.