Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zbywszy się rywala, podjąłby się szczerem sercem pośrednictwa w pełni swej odzyskanej potęgi. Potem zaś w razie potrzeby mógłby obrócić wszystkie swe siły przeciw wodzowi morskich włóczęgów, gdyż ten prowadziłby z pewnością rokowania w cieniu miecza.
Belarab przemawiał cichym głosem z wielką godnością, podkreślając niekiedy swe argumenty subtelną intonacją i przekonywającym tonem, lub też przywołując na usta napoły melancholijny uśmiech. Zmieniony wygląd białego przyjaciela napawał go wielką otuchą. Zdawało się, że dzika siła indywidualności białego obróciła się w sen. Lingard słuchał, stając się coraz bardziej nieprzeniknionym w swem nieustannem milczeniu, lecz łagodność go nie opuszczała, jakby skrzydła samego anioła pokoju ukołysały go i wprawiły w ekstazę cierpliwości. Ośmieleni tą przemianą doradcy Belaraba, siedzący na matach, ujawniali głośnym pomrukiem swą jednomyślność z wodzem. Przez gęstniejącą, białą mgłę tropikalnych okolic światło tropikalnego dnia przesączyło się do wielkiej izby. Jeden z mądrych doradców powstał z maty i ostrożnemi palcami jął gasić woskowe świece jedną po drugiej. Nie zdecydował się jednak dotknąć lamp, których żółte płomienie wyglądały zimno. Powiew rannego wiatru wbiegł do wielkiej izby, lekki i chłodny. Lingard wzdrygnął się, siedząc naprzeciw Belaraba w drewnianym fotelu; czuł bezwład we wszystkich członkach i boską pustkę w duszy, urzeczonej przez spojrzenie rzucone wgłąb raju.
Silny głos o szyderskim akcencie zawołał bezceremonjalnie od progu:
— Łodzie Tenggi widać we mgle na lagunie.
Lingard uniósł się na fotelu; nawet Belarab nie zdołał się opanować i drgnął. Biały nadsłuchiwał i po