Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie 02.pdf/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jej nagie, wyciągnięte ramię wskazywało na przeciwległy brzeg laguny; zmartwychwstałe oczy Jörgensona prześlizgnęły się wzdłuż białej ręki i powędrowały w przestrzeni.
— Niema łodzi — mruknął.
— Musi tu być jakieś czółno. Wiem, że tu jest czółno. Potrzebuję go.
Podeszła do Jörgensona, powtarzając swe żądanie, rozkazując, starając się skupić we wzroku całą siłę woli, poczucie swego prawa do rozporządzania własną osobą, nakaz, aby jej służono do ostatniej chwili jej życia. Jörgenson nie ustąpił.
— O którego z nich pani chodzi? — spytał jego pusty, bezdźwięczny głos.
Patrzyła na niego dalej; twarz jej zastygła w surową maskę — zdołała jednak wymówić wyraźnie:
— Prawdopodobnie już od dłuższego czasu zadaje pan sobie pytanie?
— Nie. Pytam się pani teraz.
Jego twarz nie zdradziła się z niczem przed śmiałemi i znużonemi oczyma pani Travers.
— Cóżby pani mogła tam zrobić? — dodał Jörgenson tak bezlitośnie, tak nieodparcie i szczerze, jakby był wcieleniem tego wewnętrznego głosu, który w każdym z nas się czasem odzywa — a jest przykry jak słowa Jörgensona i równie trudno nań odpowiedzieć.
— Niech pan pamięta, że nie jestem cieniem lecz żyjącą kobietą. Mogę żyć i mogę umrzeć. Niech mię pan wyśle, abym podzieliła ich los.
— Chciałaby pani tego naprawdę? — spytał obudzony Jörgenson głosem mającym w sobie coś nadspodziewanie żywego, jakąś słabą wibrację, której już od lat nikt nie słyszał. — Tam czeka może śmierć — mruknął, popadając znów w obojętność.